Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Łukasz Moll - Pożegnanie z klasą robotniczą

 

Edwin Bendyk, Urszula Papajak, Marcin Popkiewicz i Michał Sutowski. 2016. Polski węgiel. Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej.

Co oznacza dziś dla polskiego społeczeństwa jego zasobność w złoża węgla kamiennego i brunatnego? Czy Polska jest węglowym eldorado, zabezpieczonym w czarne złoto na setki lat? A może staje się technologicznym skansenem, dotkniętym przekleństwem zasobów? Czy węgiel nadal stanowi podstawę rozwoju społecznego, czy też jest coraz głębszą studnią bez dna? Czy lewica powinna w sektorze górniczym widzieć przede wszystkim bastion zorganizowanego świata pracy, czy raczej dostrzegać siedlisko patologicznych układów interesu? Jak wyważyć interes społeczny – miejsca pracy w „brudnej” gospodarce – z wymogami ochrony klimatu?

            Mierząca się z tego typu dylematami czytelniczka może sięgnąć po wydaną przez środowisko Krytyki Politycznej publikację Polski węgiel. Wobec niedostatku na rodzimym rynku wydawniczym pozycji z zakresu współczesnej ekologii politycznej propozycja KP stanowi cenne wprowadzenie w geopolityczne, gospodarcze, technologiczne, społeczne i ekologiczne konteksty wykorzystywania węgla w Polsce. Wraz z przetłumaczonym niedawno Rozwojem bez wzrostu Tima Jacksona, a także pracami Jeremy’ego Rifkina, Haralda Welzera czy Marcina Popkiewicza, Polski węgiel być może wpłynie ożywczo na krajową debatę publiczną poświęconą polityce energetyczno-klimatycznej.

            Polski węgiel to zbiór czterech artykułów, napisanych przez Edwina Bendyka, Marcina Popkiewicza, Michała Sutowskiego i Urszulę Papajak. Wątkiem przewodnim organizującym teksty zamieszczone w tomiku jest starannie uargumentowana teza o nieuchronnym zmierzchu zarówno wydobycia, jak i wykorzystywania polskiego węgla do produkcji energii. Jak wykazuje Popkiewicz w tekście „Polska bez węgla”, sektorowi wydobywczemu dostaje się dziś z każdej strony. Dostępne złoża są coraz gorszej jakości. Zabójcza okazuje się konkurencja ze strony tańszego węgla z kopalni odkrywkowych, a także dumpingowych kosztów pracy w kopalniach głębinowych za granicą. Do tego dochodzi boom na gaz łupkowy. W efekcie ceny węgla na rynkach międzynarodowych spadają poniżej progu opłacalności wydobycia w Polsce. Eksploatacja jednak postępuje dzięki budżetowej kroplówce, która utrzymywana jest w nadziei na wzrost cen węgla i z obawy przed kosztami społecznymi likwidacji kopalń. Początku koniunktury na razie nie widać, długi spółek węglowych przyrastają w zastraszającym tempie, a Unia Europejska niechętnie patrzy na wspieranie sektora wydobywczego, wyznaczając państwom członkowskim coraz ambitniejsze cele redukcji emisji gazów cieplarnianych, które docelowo prowadzić mają do dekarbonizacji europejskiej gospodarki.

            Dlaczego, mimo wszelkich przeciwności losu, Polska upiera się przy konserwowaniu węglowego status quo? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Michał Sutowski w tekście „Kto rządzi polskim węglem?”, analizując w perspektywie „długiego trwania” rolę spełnianą przez węgiel w polskich dylematach rozwojowych. Z wywodów autora wyłania się obraz niemalże postkolonialnego, nękanego wewnętrzną nierównowagą rozwojową i uwikłanego w mechanizm nierównej wymiany peryferyjnego państwa, jakim była II Rzeczpospolita. Węgiel, wskazuje Sutowski, stał się znakiem rozpoznawczym Polski nie tylko z przyczyn obiektywnych, tj. dlatego, że część górnośląskich złóż znalazła się w jego granicach. Zasobność w dany surowiec nie wyjaśnia jeszcze, skąd bierze się uzależnienie od jego eksploatacji. By je zrozumieć, należy całościowo analizować dylematy rozwojowe. Sutowski zauważa, że na skalę wydobycia w dwudziestoleciu międzywojennym wpłynęło przede wszystkim wyzwanie zrównoważenia niekorzystnego bilansu płatniczego w wymianie zagranicznej. Z tego punktu widzenia zasoby węgla stały się dla Polski wybawieniem, ale i ogromnym wyzwaniem, absorbującym podejmowane przez kolejne rządy wysiłki modernizacyjne, nakierowane na organizację sprawnej sieci dystrybucji i zbytu dla górnośląskiego fedrunku. W typowy dla państwa peryferyjnego sposób Polska zmuszona była do przystosowania swojej infrastruktury transportowej (kolej, porty) na potrzeby eksportu zagranicznego. Również świadomość zależności inwestycji i zbytu od obcego kapitału świadczyła o peryferyjnej pozycji Polski w kapitalistycznym systemie-świecie. Pozycja ta nie uległa zmianie w okresie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, chociaż nierówna wymiana przybrała wówczas inny kształt. Odcięta od dopływu zachodnich inwestycji Polska próbowała zacofanie technologiczne nadrabiać pożyczkami zagranicznymi, z których finansowane miały być opłacalne przedsięwzięcia produkcyjne, nastawione na eksport. Wraz z fiaskiem tej strategii, lansowanej przez technokratów Edwarda Gierka, rola węgla jako podstawy polskiego eksportu rosła. Bodźców dla wzrostu wydobycia w PRL-u dostarczała najpierw powojenna industrializacja, a w latach siedemdziesiątych rosnący za granicą popyt na węgiel, wywołany kryzysami naftowymi. Obok sektora wydobywczego pęczniały także kolejne branże uzależnione od węgla – Sutowski przygląda się zwłaszcza związkom między kopalniami a energetyką i producentami kotłów węglowych.

            To, co było korzystne z perspektywy krótkookresowej – zwiększenie wydobycia i pogłębienie uzależnienia własnego modelu energetycznego od węgla – w „długim trwaniu” wiązało się jednak z okrzepnięciem Polski na pozycji surowcowych peryferiów. Wokół polskiego węgla, diagnozuje Sutowski, skonsolidowały się potężne grupy interesów, których zasadniczy cel – obrona status quo – jest wprawdzie wspólny, ale szczegółowe warunki, na jakich ma być kontynuowana ekstrakcja i eksploatacja węgla, stawiają już te grupy w pozycji konfliktowej. Sektorowi wydobywczemu zależy bowiem na tym, żeby zbyt na krajowy węgiel zapewniały energetyka węglowa i gospodarstwa domowe, zaś górnicze związki zawodowe pozwalały na obniżkę kosztów pracy. Energetyka ma interes w spalaniu węgla, ale niekoniecznie musi to być drogi węgiel z polskich kopalń. Związki zawodowe walczą o ochronę zatrudnienia, ale staje się to coraz trudniejsze, gdyż trzeba sprostać wymogom rentowności, co wywiera presję na płace, skutkuje śmieciowym outsourcingiem zatrudnienia i obchodzeniem norm BHP. Jest jeszcze wpływowa branża producentów kotłów grzewczych, którym wygodnie jest wciskać konsumentom mało wydajne instalacje, odpowiadające za najgorszą jakość powietrza w polskich miastach w całej Unii Europejskiej. I wreszcie gospodarstwa domowe, których interes jako producentów (miejsca pracy) popada w sprzeczność z interesem konsumenckim (tania energia) oraz etosem obywatelskim (rozwój technologii, czyste środowisko, brak przyzwolenia na trwonienie wpływów z podatków). Grę interesów zmuszony jest odgrywać polski rząd, na krajowym podwórku lawirując między tymi sprzecznymi interesami, a na arenie międzynarodowej broniąc modelu węglowego przed rozbiórką.

            Tak oto czarne złoto popycha kraj w kierunku pułapki obfitości – zasobna w węgiel Polska uzależnia się od swojego surowca, nawet gdy przynosi on straty, blokuje rozwój nowych technologii i truje ludzi. Zasadniczym problemem nie jest jednak sam węgiel, a – jak można wywnioskować po lekturze tekstu Sutowskiego – grupy interesów, które mają świadomość schyłkowości obecnego modelu i chcą z niego wycisnąć dla siebie jak najwięcej. Zamiast uciekać od zacofania, zamiast dostrzec, że polski węgiel wyczerpał już rolę w strategii eksportowej, Polska najchętniej wymieniłaby starzejące się bloki w elektrowniach węglowych na nowe, by spalać w nich własny, coraz droższy węgiel, a w przyszłości – kiedy normą będzie rozpowszechniona energetyka odnawialna – importować surowiec zagraniczny. Jak trafnie zauważa Bendyk, „zapowiada się wariant sarmacki bis, w którym polityka narodowej dumy i odrębności będzie rosnąć odwrotnie proporcjonalnie do znaczenia kraju w światowym układzie kapitalistycznym” (s. 65). Rolę pańszczyźnianych folwarków, na których rozsiedli się niegdyś sarmaci, doprowadzając państwo do zguby, odgrywają dzisiaj kopalnie i elektrownie węglowe.

            Co do tego, że od węgla należy odchodzić, autorzy publikacji nie mają wątpliwości. Zwłaszcza że węgiel, a przynajmniej polski węgiel, schodzi ze sceny historii z przyczyn obiektywnych (wyczerpywanie się rezerw) i koniunkturalnych. Ale jak to zrobić, by uciekać z peryferiów, rozwijać innowacyjne technologie, a przy tym chronić miejsca pracy i klimat? Pod tym względem lektura Polskiego węgla rozczarowuje.

            Reportaż Urszuli Papajak, poświęcony transformacjom energetycznym, które realizowane były w wariancie odgórnym, wbrew społecznościom lokalnym, ma stanowić przestrogę dla polskich decydentów. Wałbrzych, Swansea, Holzweiler to trzy miejscowości, którym odebrano potencjał rozwojowy, podporządkowując ich los potrzebom krajowym. Zarówno w polskim, jak i walijskim mieście w krótkim czasie pozbyto się kopalń węgla, nie dając mieszkańcom nic w zamian. Z kolei w Holzweiler – odwrotnie – zdecydowano o lokalizacji w sąsiedztwie wioski wielkiej kopalni odkrywkowej, która odcięła społeczność lokalną od świata zewnętrznego. Autorka szuka wśród bohaterów reportażu nadziei – byli górnicy znajdują pracę w postindustrialnych centrach kulturalnych, w przemyśle odnawialnych źródeł energii. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że nie dość, iż są to zmiany szalenie spóźnione, to zbyt skromne, by objąć swoim zasięgiem choćby większość poszkodowanych przez decyzje z przeszłości. Czy Polski węgiel wychodzi naprzeciw apelowi Papajak o więcej partycypacji, a mniej technokratyzmu? Można mieć wątpliwości.

            Budzi je zwłaszcza tekst Popkiewicza. Myślenie autora niezwykle wartościowych prac Świat na rozdrożu i Rewolucja energetyczna, w których analizuje megatrendy rozwojowe i na ich bazie kreśli scenariusze dla Polski, Europy i świata, nasączone jest daleko posuniętą mizantropią, która prowadzi go na ścieżkę bezdusznego technokratyzmu. Nawet jeśli Popkiewicz „chce dobrze” – pragnie bardziej sprawiedliwego, wolnego od wojny i niedostatku, ekologicznego świata – to jego przekonanie, że ludzie są generalnie bezrefleksyjnymi egoistami, przedkładającymi własny dobrobyt materialny ponad wyższe wartości, czyni go kłopotliwym sojusznikiem ruchów społecznych. Popkiewicz wykonuje mrówczą pracę badawczą, dostarczając argumentów na rzecz transformacji energetycznej, ale nie jest ona niestety osadzona w żadnej propozycji politycznej, nieokreślony jest wobec tego jej adresat. Jest nim, ogólnie rzecz biorąc, „społeczeństwo”, które autor stara się przekonać, że transformacja energetyczna będzie korzystna dla polskiej „gospodarki”. Brak wystarczająco mocnego zakotwiczenia w dyskursach ekologii politycznej, które mogłyby wyposażyć Popkiewicza w antykapitalistyczny, klasowy słownik, odpowiada za polityczną nieokreśloność jego analiz. Właściwie skorzystać z nich może i ruch ekologiczny, by demaskować wpływ spalania węgla na zdrowie i klimat, i korporacje energetyczne, by wykazywać niekonkurencyjność polskich kopalń, czy wreszcie neoliberalni ministrowie, by wyposażyć się w argumenty na rzecz prywatyzacji i likwidacji górnictwa.

            Ten ostatni kierunek explicite pojawia się zresztą w artykule samego Popkiewicza, który piętnuje „bardzo wysokie koszty socjalne” górnictwa (s. 79), roszczeniowość górników, którzy „domagają się od rządu czternastek z podatków ludzi, którzy na oczy nigdy nie widzieli nawet trzynastki” (s. 121), a w zorganizowanym świecie pracy jako takim widzi zagrożenie dla porządku społecznego (sic!), pisząc, że „ustępowanie rządu w obliczu ewidentnie nadmiernie roszczeniowej postawy jest sygnałem dla innych grup zawodowych: lekarzy, kolejarzy, energetyków, rolników itd., że twarde i agresywne domaganie się dla siebie jak największego kawałka materii Rzeczpospolitej przynosi efekty” (s. 132). Kuriozalnych antypracowniczych lapsusów jest w tekście więcej. Popkiewicz nie widzi logicznej sprzeczności między przekonaniem o bajońskich wynagrodzeniach górników dołowych a procederem – słusznie przez autora napiętnowanym – polegającym na weekendowym zatrudnianiu w kopalniach przez firmy zewnętrzne. Jeżeli górnicy aż tyle zarabiają, to dlaczego mają jeszcze ochotę na dodatkową fuchę? Uzależnienie od roboty godne Wincentego Pstrowskiego? A może jednak nie wszystkim górnikom powodzi się tak wspaniale? Popkiewicz jednak ignoruje rzeczywistą sytuację pracowników kopalń, która staje się coraz gorsza. Zamiast ją rzetelnie zbadać, opiera się na autorytecie antyzwiązkowego prezydenta Nowej Soli, Wadima Tyszkiewicza (s. 122–123) i cytuje jako obiektywne źródło anonimowy list górnika, wysłany do mediów, w którym demaskuje on górnicze przywileje (s. 128–130). Dołącza tym samym do chóru polityków i komentatorów, którzy napuszczają jedną grupę zawodową na drugą. Tak jakby odpowiedzialność za kiepską ochronę praw pracowniczych i niskie płace ponosili właśnie górnicy, których związki zawodowe wspierały protesty pracownicze innych grup zawodowych. Ale w tym Popkiewicz widzi zagrożenie dla stabilności społecznej... Nic więc dziwnego, że autor postuluje prywatyzację kopalń (s. 125, 167), w wyniku której górnicy mieliby pracować za stawki, które byłyby podporządkowane opłacalności wydobycia, a nie godnemu życiu pracownika. Nawet jeśli Popkiewicz słusznie krytykuje defensywną postawę górniczych związków zawodowych, które koncentrują się na obronie status quo, zamiast stać się fachowym partnerem w transformacji energetycznej, nawet jeśli trafnie wskazuje na potencjał sektorów odnawialnych źródeł energii, efektywności energetycznej czy transportu dla tworzenia alternatywnych miejsc pracy, to bez zaszczepienia energii społecznej nieprawdopodobna wydaje się odpowiedzialna społecznie zmiana energetyczna w Polsce.

            Niedostatki analiz Popkiewicza nadrabia tekst Bendyka. Publicysta Polityki ma pełną świadomość zależności modelu społecznego od modelu gospodarczego, traktuje kryzys surowcowy, energetyczny i klimatyczny w kategoriach bariery dla akumulacji kapitału i rozumie, że przebiega ona w ramach nierównomiernej geografii systemu-świata, w której Polsce przypada rola półperyferiów światowych i peryferiów europejskich. Obszernie posługując się pojęciami z zakresu ekologii politycznej, takimi jak antropocen, kapitałocen i ekologia-świat (Jason W. Moore), węglowa demokracja (Timothy Mitchell), a także przywołując scenariusze przyszłości kapitalizmu kreślone przez Rifkina, Johna Urry’ego czy Davida Helma, Bendyk jest należycie wyposażony, by w zmianie energetycznej widzieć coś więcej niż zmianę paliwa dla gospodarki. Autor Buntu sieci prognozuje, że pod wpływem odchodzenia od paliw kopalnych postępować będzie przebudowa modeli gospodarczych, struktur społecznych, dominujących wartości, a także nastąpi nowe rozdanie w geografii globalnego kapitalizmu. Świadomość skali analizowanego przedsięwzięcia uodparnia Bendyka na niestety zbyt powszechne w łonie ruchu ekologicznego myślenie życzeniowe o powtórzeniu w innych kontekstach, np. polskim, doświadczenia niemieckiej Energiewende, czy wypracowaniu własnych technologii i marek w „zielonych” sektorach. Choć ten kierunek bliski jest Bendykowi, to przekonująco wykazuje on, że paleta wyboru ścieżki rozwojowej jest – jak zawsze – strukturalnie uwarunkowana pozycją zajmowaną w kapitalistycznym systemie-świecie. Być może transformacja energetyczna na globalną skalę będzie wiązała się z wyjściem poza ten system, ku postkapitalistycznym stosunkom społecznym. Bendyk zdaje sobie sprawę, że zmiana nie jest wyznaczona żadną teleologią, że wobec tego – jak wskazuje za Immanuelem Wallersteinem – jest to najdogodniejszy okres na sprawczość, aktywność polityczną, która przesądzi o kierunku zmiany.

            Kierunek, jaki zdaje się wyłaniać z rozważań Bendyka, jest jednak zaskakująco enigmatyczny. Za Alainem Touraine’em i Mirosławą Marody autor przyjmuje tezę o „końcu społeczeństwa”, który – z kolei za Mitchellem – wiąże z końcem paliw kopalnych, w szczególności węgla. Wokół paliw kopalnych wykształcił się kapitalizm przemysłowy, ustanawiający nowy podział klasowy, a wraz z nim podstawowy warunek możliwości masowej demokracji parlamentarnej: ruch robotniczy. Z końcem paliw kopalnych zbiega się koniec społeczeństwa i koniec centralnej pozycji okupowanej przez ruch robotniczy. Rozpadowi struktur organizujących życie społeczne (państwo, kościoły, związki zawodowe, partie polityczne, organizacje społeczne) towarzyszy dezintegracja zorganizowanego kapitalizmu i obsadzenie w roli podmiotu historii autonomicznej jednostki – diagnozuje Bendyk. Jednostka potrzebować będzie drogowskazów aksjologicznych, by urzeczywistnić rewolucję kulturową, która pozwoli wypracować postwęglową demokrację – brzmi rozwiązanie. Źródła tych drogowskazów poszukuje autor w encyklice Laudato si’ papieża Franciszka oraz w wartościach bliskich elitom intelektualnym i kulturalnym, dla których nadrzędną wartością jest – za Marody – „bycie sobą, a więc możliwość prowadzenia życia zgodnego z własnymi inklinacjami i sposobnościami, jakie stwarza zmieniająca się rzeczywistość” (s. 39). Konkurencyjne formy życia społecznego – pogoń za indywidualnym sukcesem oraz budowa ekskluzywnej wspólnoty – są nie do pogodzenia z demokracją energetyczną prosumentów. Aż dziw bierze, że Bendyk nie dostrzega klasowego uwarunkowania „stylów życia”. Możliwość „bycia sobą” to rzadki przywilej i pojawienie się na rynku prosumenckich instalacji OZE (Odnawialnych Źródeł Energii) samo w sobie tego przywileju nie upowszechni – należy raczej wypracować takie kierunki polityki, które się do tego przyczynią. Nie wydaje się to jednak prawdopodobne, jeśli na własne życzenie pozbędziemy się wspólnotowych wizji życia społecznego, by podmiotem historii uczynić „samowystarczalnego” prosumenta, podłączonego do korporacyjnej sieci. A przecież Bendyk mógłby odwołać się do ujęć biopolitycznych, którymi wielokrotnie się posługiwał, po to, by dostrzec wielość produkującą to, czemu zagraża kapitalistyczna akumulacja: samo życie. Nie trzeba by wówczas wraz z węglem żegnać ideału demokracji bezpośrednich wytwórców. Przeciwnie, wraz z przenoszeniem się produkcji z murów fabryk na społeczną całość powstają warunki możliwości dla urzeczywistnienia nowych form kooperacji. Bendyk ma oczywiście rację, piętnując naiwny utopizm, widzący w nowinkach technologicznych automatyczną emancypację. Ale czyż równie pochopną reakcją na upowszechnienia się modelu prosumenckiego (nie tylko w energetyce, także w produkcji wiedzy, kodów, afektów) nie jest wykluczanie scenariusza, w którym na ich bazie rozwinie się kooperacja nowego typu?

            Pożegnanie z klasą robotniczą – tą starej daty, piętnowanej za roszczeniowość i tą nowego typu, skazywaną na rozczłonkowanie – czyni z transformacji energetycznej mało emancypacyjną wizję, zbieżną raczej – w tym wariancie – z postępującą neoliberalizacją społeczeństwa. Czy energia – nawet jeśli będzie to „czysta” energia – podobnie jak żywność, mieszkanie, zdrowie, edukacja czy transport – będzie w coraz większym stopniu prywatnym zmartwieniem jednostki, a nie społecznym prawem? Czy rolą środowisk lewicowych, takich jak Krytyka Polityczna, nie powinna być raczej współpraca ze zbiorowymi aktorami społecznymi, niż wyrzucanie ich na śmietnik historii?

            Mimo wszelkich wątpliwości co do politycznego kierunku, jaki wyłania się z lektury Polskiego węgla, jest to pozycja, która przynosi znaczne korzyści poznawcze w warstwie diagnostycznej, zwłaszcza we fragmentach dotyczących roli węgla w polskim modelu rozwojowym oraz uwarunkowań jego dalszej eksploatacji.