Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Łukasz Moll - Ekologiczna bariera reprodukcji rozszerzonej, a może żyzne pastwisko dla kapitalizmu katastroficznego?

Jaką rolę odgrywa problematyka ekologiczna dla rozszerzonej reprodukcji globalnego kapitału dziś? Zarysowana w tytule alternatywa – ekologiczna bariera dla reprodukcji rozszerzonej, czy żyzne pastwisko dla kapitalizmu katastroficznego – to dwie skrajne odpowiedzi na ten problem.

Pierwsza – pesymistyczna dla kapitalizmu, a optymistyczna dla marksistów – mówiłaby, że istnieje pewna nieprzezwyciężalna, zewnętrzna bariera dla akumulacji kapitału, która na określonym etapie rozwoju systemu musi go pogrzebać. Druga – optymistyczna dla kapitalizmu, a pesymistyczna dla marksistów – jest dokładnie odwrotna: z jej perspektywy ekologia nie tylko nie stanowi zagrożenia dla reprodukcji rozszerzonej systemu, ale wręcz stwarza mu nowe, atrakcyjne pola do akumulacji kapitału ((Ekologia w niniejszym tekście rozpatrywana jest w kontekście reprodukcji kapitalistycznego systemu produkcji. Nie zawężam zatem jej przedmiotu do świata przyrodniczego, zaś jej celów do ochrony przyrody. Ekologia odnosi się do wpływu, jaki kapitalistyczny sposób produkcji wywiera na ekosystemy i jak sam jest przez nie warunkowany.)). Zgodnie z odpowiedzią pierwszą ekolodzy są naturalnymi sojusznikami dla antykapitalistów – ponieważ, podobnie jak oni, kontestują system oparty na kompulsywnym wzroście gospodarczym. Na prawicy często słychać opinię, że „zielony to nowy czerwony”, że ekologizm w dwudziestym pierwszym wieku będzie tym, co komunizm w wieku dziewiętnastym i dwudziestym ((Will Potter w książce Green is the New Red: An Insider’s Account of a Social Movement Under Siege, stawia tezę, że establishment stosuje wobec ruchów ekologicznych strategie analogiczne do tych, które w przeszłości (np. makkartyzm) stosowano wobec „czerwonej zarazy”. Zob. W. Potter, Green is the New Red: An Insider’s Account of a Social Movement Under Siege, City Lights 2011. Z drugiej strony nie brak wśród części aktywistów ekologicznych przeświadczenia, że ich działalność niesie obecnie ze sobą potencjał utopijny, którego ruch socjalistyczny dostarczał w dwudziestym wieku. Ekosocjaliści zaś opisują swoją działalność jako pogłębioną kontynuację walk społecznych prowadzonych przez ubiegłowieczny ruch robotniczy. Takie stanowisko reprezentują na przykład Joel Kovel i Michael Löwy w swoim Manifeście ekosocjalistycznym: „Postrzegamy socjalizm nie jako zaprzeczenie, lecz jako realizację socjalizmów epoki XX-wiecznej, w kontekście kryzysu ekologicznego”. Zob. J. Kovel, M. Löwy, An Ecosocialist manifesto, http://www.iefd.org/manifestos/ecosocialist_manifesto.php.)). Wedle odpowiedzi drugiej ekolog to albo „wilk w owczej skórze” (wprawdzie kierują nim zacne pobudki, ale robi za pożytecznego idiotę systemu, stwarzając kapitalistom nowe możliwości dla akumulacji kapitału) albo ktoś, kto stanowi zagrożenie dla dynamiki gospodarczej, miejsc pracy itd ((Rzecz jasna rozbieżności w negatywnych opiniach, jakie część lewicy zgłasza pod adresem działaczy ekologicznych, wynikają z wewnętrznego zróżnicowania ruchu ekologicznego, które jest niemniej bujne niż w wypadku tradycyjnych ruchów lewicowych. Wrzucanie wszystkich ekologów do jednego worka wynika zatem albo z ignorancji, albo ze złej woli. Aktywiści lewicowi powinni wykazywać się pod tym kątem większą skrupulatnością – sami najlepiej wiedzą, jak kłopotliwe jest żenienie ich z pewnymi kłopotliwymi nurtami wspólnej rodziny ideologicznej (zbyt reformistycznymi lub zbyt radykalnymi, zbyt nacjonalistycznymi lub zbyt internacjonalistycznymi itd.). W sprawie różnic między „marksowską ekologią” a głęboką ekologią czy ekologią „mainstreamową” zob. N. Castree, Marxism and the Production of Nature, “Capital & Class” 2000, no. 3.)).

Jeśli przyjmiemy, że ekologia stanowi barierę dla współczesnego kapitalizmu, to – by pozostać na gruncie marksizmu – należy ją jakoś w jego ramach skonceptualizować. W historii teorii marksistowskiej możemy się doszukać dwóch podstawowych typów barier, na jakie natrafia kapitał w swojej reprodukcji – wewnętrznych i zewnętrznych.

Do wewnętrznych należą tzw. sprzeczności – które wyrażone zostały np. w takich konceptach jak „prawo spadkowej tendencji stopy zysku”, „tendencja do względnej pauperyzacji proletariatu”, „kryzys nadakumulacji/podkonsumpcji”. Kryzysy kapitalizmu, które te tendencje miały wygenerować, w parze z politycznym działaniem – bądź to uświadomionych mas pracujących, bądź podporządkowanych narodów – miały doprowadzić do krachu kapitalizmu.

Z kolei zwrócenie uwagi na przyczyny zewnętrzne jest głównie zasługą Róży Luksemburg, która w swojej Akumulacji kapitału ((Zob. R. Luksemburg, Akumulacja kapitału: Przyczynek do ekonomicznego wyjaśnienia imperializmu, Warszawa 2011.)) postawiła tezę o kluczowej roli, jaką zewnętrze kapitalizmu spełnia w zakresie zapewnienia systemowi zarówno rynków zbytu, jak i kapitału ((James O’Connor jako „drugą sprzeczność” kapitalizmu, towarzyszącą pierwszej (antagonizm między kapitałem a pracą), wyróżnił autodegradację warunków produkcji przez kapitalizm (takich jak żyzna gleba, czysta woda, energia), których przywrócenie staje się coraz bardziej kosztowne – w jego wyniku następuje kryzysu niedoboru kapitału. Zob. J. O'Connor, Natural Causes: Essays in Ecological Marxism, New York 1998.)) oraz taniej, podporządkowanej siły roboczej. Z zewnętrzem kapitalizmu nadzieje wiązał też Herbert Marcuse pisząc, że zaczynem antykapitalistycznej rewolty mogą być „outsiderzy”, których pragnienia nie są kompatybilne z potrzebami systemu ((H. Marcuse, Człowiek jednowymiarowy: badania nad ideologią rozwiniętego społeczeństwa przemysłowego, wstęp W. Gromczyński, tłum. S. Konopacki [i in.], Warszawa 1991, s. 313.)).

Bariera ekologiczna, na którą nie zwracano wielkiej uwagi, dopóki kapitalizm nie osiągnął poziomu rozwoju, który generuje poważne zagrożenia dla środowiska życiowego człowieka – tak globalnie, jak i lokalnie – na pierwszy rzut wydaje się barierą zewnętrzną. Jest tak, o ile przyjmujemy koncepcję natury jako systemu homeostatycznego, harmonijnego, pozostającego w równowadze, który procesy kapitalistyczne zaburzają, na którym pasożytują – podkopując w ten sposób zdolność systemu kapitalistycznego do przetrwania.

Taką argumentacją posługują się zazwyczaj obrońcy środowiska. Towarzyszy jej dyskurs „granic wzrostu” ((Zob. D. Meadows, D. Meadows, W. Behrens, J. Randers: Granice wzrostu, Warszawa 1973.))– próbujemy zmierzyć, jak daleko możemy się posunąć w zakresie naszej ingerencji w „naturę”: jaką ilość gazów cieplarnianych możemy bezpiecznie wyemitować do atmosfery, aby nie podgrzać jej do zbyt wysokiego poziomu (i jaki poziom jest zbyt wysoki?); jaki odsetek istniejących lasów możemy jeszcze wyciąć; do jakiego stopnia możemy sobie pozwolić na roztopienie lodowców w Arktyce itd.

Za tego typu myśleniem kryje się założenie, że środowiska ciągle jest na zewnątrz systemu kapitalistycznego – jak niegdyś prekapitalistyczne formacje społeczne, które byłyby przez kapitalizm kolonizowane. Ekolodzy – w dobrej wierze – bronią więc środowiska „naturalnego” przed kapitalistyczną kolonizacją. Przekonują, że zaburzenie równowagi regeneracyjnej ekosystemów doprowadzi do katastrofalnych skutków, że nieskalana „natura” jest zbyt cenna, by w pierwszej kolejności posłużyć jako kapitał stały – środki produkcji, lub „kloaka”, do której bezkarnie wyrzucamy „negatywne efekty zewnętrzne” [negative externalities] ((Ulrich Beck nazywa te tendencje „polityką odbierania ziemi zdolności do życia”. Zob. U. Beck, Społeczeństwo ryzyka: W drodze do innej nowoczesności, Warszawa 2002, s. 51)) działania kapitalizmu – takie jak gazy cieplarniane, odpady, ścieki, freony itp ((Na polityczną problematyczność takiego ujęcia, tkwiącą w konstrukcji nowoczesności (i odpowiadających jej wyobrażeniom o Naturze i o Nauce) wskazuje Bruno Latour: „Środowisko wcale nie jest czymś, co znajduje się na zewnątrz i powinno zostać zostawione w spokoju […], ale właśnie powinno się nim lepiej zarządzać, trzeba się nim bardziej zajmować, nadzorować je, krótko mówiąc, powinno być włączone do konstrukcji wspólnoty politycznej”, B. Latour, Rozwój, głupcze!: Czyli jak modernizować modernizację, [w:] Ekologia: Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 66.)).

Co jednak, jeśli ta zdroworozsądkowa opowieść – choć poruszająca serca coraz większej liczby ludzi na całym świecie – z teoretycznego punktu widzenia jest błędna? Teoria marksistowska zawiera w sobie potencjał, by wypracować odmienny punkt wyjścia – oparty na hipotezie, że ekologia nie stanowi zewnętrznej bariery dla reprodukcji kapitalizmu, lecz stała się jego wewnętrznym problemem ((Zagadnienie to podjął Neil Smith, który nazwał ten proces transformacją „przestrzeni absolutnej” [absolute space] w „przestrzeń relatywną” [relative space]. Polega on na tym, że przestrzeń i natura „nie są już »wypadkiem przy pracy«, ale bezpośrednim rezultatem produkcji materialnej”: N. Smith, Uneven development: Nature, Capital and the Production of Space, Oxford 1984, s. 76. Nie znaczy to jednak, że świat staje się „płaski”. Rozwojowi kapitalizmu w przestrzeni towarzyszy stale jego wewnętrzna dyferencjacja – rozwój przestrzennie nierównomierny: Tamże, s. 114.)).

Nie znaczy to, że staje się przez to zagadnieniem mniej poważnym – być może dzięki takiemu postawieniu sprawy okaże się, że jest nawet jeszcze lepszym sojusznikiem dla antykapitalistycznej polityki.

Na początek proponuję się przyjrzeć, jak do problematyki środowiskowej odnosił się sam Karol Marks.

Problem wymiany materii między „człowiekiem a przyrodą” został przez Marksa w sposób najbardziej bezpośredni – tj. niezmącony zawiłymi kategoriami ekonomicznymi – omówiony oczywiście w Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z 1844 roku. Marks pisze tam, że przyroda jest „zmysłowym światem zewnętrznym”, w którym „urzeczywistnia się praca robotnika” ((K. Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 [w:] MED, t. 1, s. 549)). Dowiadujemy się też, że świat przyrody w coraz większym stopniu przestaje być „środkiem do życia” ((Tamże)). Jeśli przestaje nim być, a jednocześnie odgrywa coraz większą rolę w procesie produkcji, to czym się staje? Oczywiście częścią kapitału stałego. Dlatego Marks może napisać, że „im większej inteligencji wymaga praca, tym bardziej tępy i ujarzmiony przez przyrodę staje się sam robotnik” ((Tamże)). Przeczy to naszej intuicji, że dzięki kapitalistycznemu sposobowi produkcji podporządkowujemy sobie – jako ludzie – i ujarzmiamy przyrodę. Poniekąd tak jest – nie da się bowiem zaprzeczyć, że kapitalizm rozwinął siły wytwórcze i ograniczył uzależnienie reprodukcji naszego gatunku od kaprysów przyrody, ale jednocześnie – jak czytamy w Rękopisach... – robotnik staje się coraz bardziej ujarzmiony przez przyrodę, ponieważ staje się ona kapitałem, staje po stronie wampira, który wysysa żywą pracę z robotnika. We wspólnocie pierwotnej „człowiek – pisze Marks – żyje przyrodą, znaczy to: przyroda jest jego ciałem, z którym musi pozostawać w nieustannym procesie, by nie umrzeć. To, że fizyczne i duchowe życie człowieka jest nierozdzielnie związane z przyrodą, znaczy tyle tylko, że przyroda jest nierozdzielnie związana z samą sobą, gdyż człowiek jest częścią przyrody” ((Tamże, s. 552.)) . Dalej czytamy: „Ziemię uznaje się tu jeszcze za niezależny od ludzi byt przyrody, jeszcze nie za kapitał, tzn. za moment samej pracy” ((Tamże, s. 571 )). To dopiero „praca wyobcowana – powiada Marks – czyni mu obcą przyrodę” i jego byt gatunkowy ((Tamże, s.554: Nick Dyer-Witheford zwraca uwagę, że koncept „bytu gatunkowego” w młodomarksowskich rękopisach zbyt często postrzegano na modłę esencjalistycznego humanizmu, tymczasem u Marksa ma on charakter dynamiczny, historycznie zmienny, kształtowany przez indywidualne i kolektywne procesy samorozwoju. Takie ujęcie bytu gatunkowego człowieka przez Marksa właśnie dlatego tak często, twierdzi Dyer-Witherford, czyni z Marksa sojusznika dla reprezentacji różnych zdominowanych grup – np. kobiet, mniejszości narodowych i etnicznych. Otwiera także płodną teoretycznie możliwość spotkania perspektywy marksowskiej z posthumanistyczną. Więcej na ten temat zob. N. Dyer-Witheford, Species-Being and the New Commonism: Notes on an Interrupted Cycle of Struggles, http://www.commoner.org.uk/11witheford.pdf (dostęp 15.08.2013 r.); N. Dyer-Witheford, Twenty-First Century Species-Being, http://www.fims.uwo.ca/people/faculty/dyerwitheford/Species-beings2009.pdf.))

Na podstawie powyższego można zaryzykować stwierdzenie, że „młody Marks”, Marks z Rękopisów...współcześnie żywiłby sympatię do przypinających się do drzew ekologów, choć jednocześnie postrzegałby ich walkę jako daremną i opartą na idealizacji przeszłości. Jednak już na tym etapie Marks jest świadom, że przyroda nie jest tylko statycznym, cyklicznie reprodukującym się systemem – dzięki wymianie materii z człowiekiem ((Ariel Salleh zaproponowała własne, rozbudowane ujęcie marksistowskiego metabolizmu, które ma zintegrować perspektywę socjalistyczną z feministyczną oraz ekologiczną. Zakłada się w niej, że metabolizm we współczesnej fazie kapitalizmu generuje trojakiego rodzaju dług: generowany poprzez ekstrakcję wartości dodatkowej z pracy społecznej „dług społeczny”; narastający poprzez ekstrakcję dóbr naturalnych (dokonywaną przez globalną Północ na globalnym Południu) „dług ekologiczny” i wreszcie, „dług ucieleśniony”, który zarówno Północ, jak i Południe mają wobec nieopłaconych pracowników wykonujących czynności reprodukcyjne, podtrzymujące samą możliwość produkcji. Praca reprodukcyjna (tradycyjne rolnictwo, wychowywanie dzieci, opieka, nawiązywanie i podtrzymywanie relacji społecznych itp.) ma charakter „meta-przemysłowy” i dostarcza potencjalnego paradygmatu dla zrównoważonego ekologicznie sposobu produkcji. Zob. A. Salleh, Ecological Debt: Embodied Debt, w: Eco-sufficiency and Global Justice: Women Write Political Ecology, red. A. Salleh, London 2009.)), który poprzez niewyobcowane przetwarzanie przyrody utwierdza swój byt gatunkowy, staje się ona dynamiczna, plastyczna, historycznie zmienna. Marks pisze: „Przyroda kształtująca się w historii ludzkiej – w akcie narodzin społeczeństwa ludzkiego – jest rzeczywistą przyrodą człowieka, dlatego przyroda kształtowana – aczkolwiek w wyalienowanej postaci – przez przemysł jest prawdziwą przyrodą antropologiczną” ((K. Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne..., s. 586.)) Zakład pracy byłby więc dla człowieka tym samym, co np. mrowisko dla mrówek. Marks dostrzega jednak ciemną stronę postępu, która bierze się z wyobcowania ludzkiej pracy. Przytoczmy jeszcze jeden, przydługi cytat z Rękopisów..., który z pewnością spodobałby się ekologom:

Nawet potrzeba świeżego powietrza przestaje być potrzebą robotnika; człowiek wraca znów do jaskini, tyle że teraz jest ona zatruta morowym powietrzem cywilizacji i mniej pewna jako siła obca; każdego dnia może być jej pozbawiony; każdego dnia mogą go z niej wyrzucić, jeśli nie uiści zapłaty. Za tę trupiarnię musi płacić. Jasne mieszkanie, które Prometeusz u Ajschylosa nazywa jednym z największych darów, dzięki którym przekształcił dzikusa w człowieka, przestaje istnieć dla robotnika. Światło, powietrze itd., najprostsza, właściwa nawet zwierzętom, czystość przestaje być potrzebą człowieka. Brud, to zabagnienie, gnicie człowieka, rynsztok (w dosłownym znaczeniu) cywilizacji stają się żywiołem jego życia. Przeciwne naturze całkowite zaniedbanie, gnijąca przyroda staje się żywiołem jego życia ((Tamże, s. 592.)).

Dalej Marks stwierdza, że o ile „dziki” czuł się w swojej brudnej jaskini jak „ryba w wodzie” (( Tamże, s. 599.)) , to dla robotnika jego mieszkanie jest „czymś wrogim” ((Tamże.)) , ponieważ nie jest to już tylko dar przyrody, jej dobrodziejstwo, ale dowód na taką obróbkę przyrody, która bezpośredniego wytwórcę hańbi.

Wizja, jaka wyłania się z Rękopisów..., nasączona jest tęsknotą za bytem gatunkowym człowieka, który jest możliwy do odzyskania na drodze zniesienia obcości między człowiekiem a przyrodą. Marks zdaje sobie sprawę, że – mówiąc już w terminach, którymi będzie posługiwał się w przyszłości, po zmianie problematyki (cięciu epistemologicznym, zdiagnozowanym w myśli Marksa przez Louisa Althussera ((L. Althusser, W imię Marksa, tłum. M. Herer, Warszawa 2009, s. 55-56.))) – przyroda staje się podporządkowana kapitałowi, staje się środkiem do pomnażania wartości, który jest robotnikowi obcy i wrogi.

Mimo, że słowo „przyroda” jest w Rękopisów... wszechobecne, to nie można z Marksa robić prekursora ekologii. Marks zdawał sobie oczywiście sprawę, że reprodukcja kapitalizmu nie odbywa się w próżni, że bogactwo natury nie jest nieograniczone ((Na niejednoznaczny stosunek Marksa do postępu technicznego – wbrew entuzjazmowi obecnego u większości jego kontynuatorów – zwraca uwagę np. ekomarksista Michel Löwy, zob. tegoż, Krytyka postępu technologicznego, „Le Monde diplomatique – edycja polska” 2008, nr 5.)). Na przykład w pierwszym tomie Kapitału pisał:

każdy postęp we wzroście urodzajności ziemi w danym czasie jest zarazem postępem w niszczeniu trwałych źródeł tej urodzajności. Im bardziej dany kraj opiera rozwój na podstawie wielkiego przemysłu, tym szybciej postępuje ów proces niszczenia. Produkcja kapitalistyczna rozwija więc technikę i powiązania społecznego procesu produkcji tylko w ten sposób, że wyniszcza zarazem same źródła wszelkiego bogactwa: ziemię i robotnika ((K. Marks, Kapitał: Krytyka ekonomii politycznej, t. 1, Warszawa 1951, s. 545.)).

 Prawdopodobnie takich cytatów w dojrzałych pismach Marksa można odszukać więcej, ale nie ulega wątpliwości, że ekologiczne pasożytnictwo kapitalizmu pojawia się na zupełnym marginesie jego rozważań – nie zaś jako samodzielny, ważny temat. Na wczesnym, humanistycznym etapie pisarstwa Marksa przyroda znajduje z jego strony większe zainteresowanie, ale przede wszystkim jako sfera przedmiotowa, w której człowiek realizuje swoje jestestwo, zaś w kapitalistycznych stosunkach produkcji traci je, doznaje alienacji. Wraz ze zmianą problematyki na rzecz krytyki ekonomii politycznej, przyroda jest tylko tłem dla analizy funkcjonowania kapitalistycznego sposobu produkcji, które zaprząta jego uwagę o tyle, o ile może się przyczynić do realizacji jego głównego zamysłu teoretycznego. Co nie dziwi – bo kto w czasach Marksa, gdy kapitalistyczny sposób produkcji zagnieździł się dopiero na niewielkiej przestrzeni w skali globu, gdy pozostało tyle drzew do wycięcia, tyle paliw kopalnych do wydobycia, tyle ziem do zagospodarowania pod uprawę, zajmowałby się degradacją środowiska?

Marksowskie rozważania poświęcone interakcjom człowieka z przyrodą mogą jednak, jak sądzę, przyczynić się do odnowy antykapitalistycznej polityki pod kątem ekologii. Wystąpienie Marksa ma miejsce w okresie, gdy kapitalistyczny sposób produkcji będąc w fazie wczesnego rozkwitu, czyni z bogactw przyrody i z robotników dodatki do maszyny, podstawę produkcji towarów. Człowiek nadal jest ujarzmiony przez przyrodę – teraz jednak nie jest to przyroda „nieprzetworzona”, lecz poddana jego świadomej obróbce. Odkąd człowiek i przyroda wchodzą do zapośredniczonego przez kapitał procesu pracy – łączy ich wspólnota losu (choć położenie poszczególnych kategorii aktorów – np. zwierząt „pracujących” i „towarowych” – jest bardzo zróżnicowane). Pytanie, które należałoby w tym miejscu postawić, brzmi: czy jedna strona korzysta kosztem drugiej (tj. robotnik kosztem eksploatacji przyrody – podnosząc swój standard życia, czy przyroda kosztem wzrastającego standardu życia robotnika – zachowując swój dobrostan, na etapach prekapitalistycznych), czy może jest tak, że obie strony wprawione w ruch przez kapitalistyczny imperatyw „produkcji dla produkcji, akumulacji dla akumulacji" ((Tamże, s.641)) – są stratne?

Współcześnie, kiedy zanika kapitalistyczne zewnętrze, należy rozumieć ten proces nie tylko czysto przestrzennie (w sensie geograficznej kolonizacji globu przez kapitalizm), ale także zwrócić uwagę na to, jak kolejne sfery życia społecznego podlegają utowarowieniu. Kapitalizm po tym, jak skolonizował całą planetę, gdy dotarł już do swojego fizycznego zewnętrza (przynajmniej do czasu ewentualnego podboju przestrzeni kosmicznej) okazał się zdolny kreować nowe rynki zbytu poprzez produkcję nowych potrzeb i poprzez finanseryzację gospodarki. Nowe żyzne pastwiska powstają coraz częściej w oderwaniu od tego, co nazywamy jeszcze „gospodarką realną” – choć termin ten to już tylko mało użyteczny relikt przeszłości. Po tym jak wszystkie niemal żyzne pastwiska i ręce zdolne do pracy zostały zagonione do pomnażania wartości, już nie tylko konwencjonalne surowce, takie jak paliwa kopalne, żywność, woda, drewno itd. zostały utowarowione, lecz wokół ekologii powstały nowe, „wirtualne” rynki – takie jak rynek handlu zezwoleniami na emisje gazów cieplarnianych.

Odkąd za żywność uznajemy mięso produkowane w wielkich fermach hodowlanych, w których faszerujemy zwierzęta antybiotykami, odkąd zabijamy w Polsce w ciągu kilku dni siedem milionów kur niosek, by przezwyciężyć problem nadprodukcji jajek i podnieść ich cenę na rynku, odkąd wypuszczamy na morze statki z sieciami tak potężnymi, że są w stanie złowić cały okręt podwodny, odkąd patentujemy geny roślin uprawnych, odkąd prywatyzujemy dostęp do wody i odkąd wreszcie opakowujemy nasze powietrze – czyli, w pewnym sensie, naszą wspólną przyszłość – w produkty finansowe, na których spekulujemy na rynkach – to co nazywaliśmy „naturą”, zostało wchłonięte do cna przez kapitalizm.

Katastroficzne wizje ekologicznej zagłady napędzają zaś to, co Naomi Klein nazwała „kapitalizmem katastroficznym” ((Zob. N. Klein, Doktryna szoku: jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski ekologiczne i kryzysy społeczne, tłum. H. Jankowska [i in.], Warszawa 2009.)). Najnowsze technologiczne cuda, które nawróceni na ekologię kapitaliści – jeszcze wczoraj czołowi truciciele środowiska – zyskują nagle wzięcie na rynku. W efekcie rząd USA dopłaca do biopaliw, które oficjalnie mają ograniczyć emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. Nic to, że należałoby zacząć od przemiany „american way of life”, opartego na paliwożernych samochodów; nic to, że w wyniku tego procederu uprawy, które mogłyby zostać spożytkowane na żywność, przepuszczane są przez silniki automobilów, przez co żywność na światowych rynkach zwyżkuje i wpędza kolejne rzesze biednych w głód; nic to, że kukurydzę zwozi się nawet z innego kontynentu przez co emisje, do jakich dochodzi w jej transporcie, przewyższają korzyści, jakie wynikają z niższej emisyjności biopaliw niż paliw konwencjonalnych. Takich ekoabsurdów jest dziś na całym świecie coraz więcej. Żeby nie szukać daleko – wystarczy wspomnieć o polskich „zielonych certyfikatach”, które powinny wspierać producentów „zielonej” energii – z biomasy rolniczej, a trafiają np. do wielkich elektrowni, w których węgiel spala się wraz z drewnem wycinanym z naszych lasów i z ekośmieciami zwożonymi z całego świata.

Atmosfera strachu przed klęskami ekologicznymi służy wywoływaniu „szoku”. A w takich warunkach – jak wiemy od Klein – łatwo przeforsować zmiany, w wyniku których na katastrofach można dobrze zarobić. Kryzys ekologiczny nie może zostać rozwiązany przez techniczne nowinki ((R.F. Duran, The Breakdown of Global Capitalism: 2000-2030. Preparing for the beggining of the collapse of industrial civilization, http://corporateeurope.org/sites/default/files/attachments/breakdown_capitalism_final.pdf, s. 36-38.)). Kapitalizm potrzebuje tempa wzrostu 3% światowego PKB rocznie, by móc się reprodukować ((D. Harvey, The Enigma of Capital And the Crises of Capitalism, Oxford 2010, s. 27.)) – co oznacza, że za jakieś 25 lat rozmiary światowej gospodarki kapitalistycznej byłyby dwa razy większe niż obecnie. Nawet, gdyby udało się przeprowadzić szybkie i szeroko zakrojone przejście z energetyki opartej na zasobach nieodnawialnych do energetyki zasilanej słońcem, wiatrem, wodą czy biomasą, nawet gdyby radykalnie poprawić efektywność energetyczną (poprzez wymianę sieci przesyłowych, ocieplenia budynków, czy rozwój „inteligentnych sieci energetycznych) to przy wymogu stałego wzrostu 3% PKB nie wydaje się możliwe zerwanie uzależnienia wykładniczego wzrostu gospodarczego od ciągłego wzrostu zużycia zasobów. Także przeniesienie akumulacji do sfery niematerialnej - która nie wywiera tak znacznego wpływu na środowisko – ma przecież swoje ograniczenia.

Kapitalizm wywłaszcza więc nas z naszej przyszłości, żyje czasem pożyczonym – nie ma powodów do utrzymania optymistycznego przeświadczenia, że pociąg historii pędzi w pożądaną przez nas stronę. Dlatego marksizm, który jest krytyką ekonomii politycznej, winien stać się dzisiaj także krytyką ekologii politycznej. Na pewno będzie to niemożliwe, jeśli z marksizmu nie wyrugujemy ekonomistycznego redukcjonizmu, prowadzącego do uprzywilejowywania rozwoju sił wytwórczych. Ślepy produktywizm lewicy – tak antykapitalistycznej, jak socjaldemokratycznej – mógł zagwarantować masom wzrost poziomu życia za cenę rosnącej produktywności, której drugą stroną była narastająca degradacja kolonizowanego wciąż bardziej środowiska. Dopóki kapitalizm miał przed sobą do skolonizowania niemieszczące się w głowie pokłady skarbów przyrody, taka strategia była w zasięgu ręki i zwłaszcza w krajach zacofanych miała pewien sens – nawet za cenę akumulacji pierwotnej, opartej na komodyfikacji kolejnych zasobów i sfer życia społecznego. Materialna baza dla tego modelu rozwoju jest już jednak na wyczerpaniu.

Bariera ekologiczna może się wydawać najtrudniejszą z tych, jakie kapitalizm musiał dotąd pokonać. Zbuntowanych pracowników można przecież przekupić rosnącymi płacami, albo w obliczu wysokiego bezrobocia postraszyć zwolnieniami, czy też zyskać ich lojalność np. przy pomocy nacjonalizmu. Narodowe problemy można spróbować też wyeksportować – przenosić miejsca pracy tam, gdzie czeka tańsza i bardziej posłuszna siła robocza. Można też uciekać w świat spekulacji finansowych i coraz bardziej wyszukanych instrumentów finansowych, jeśli inwestycje w realną gospodarkę nie wydają się w danym momencie wystarczająco atrakcyjne. Ale jak zignorować środowisko, fizyczny fundament, na którym opierają się wszystkie nasze aktywności?

Kluczem okazują się tutaj „ludzie zbędni” ((Kategorią „ludzie zbędni” posługiwał się polski socjolog Stefan Czarnowski, zob. tegoż, Ludzie zbędni w służbie przemocy, w: M. Legiędź-Gałuszka, Czarnowski, Warszawa 1989; jest to kategoria o strukturalnym podobieństwie z Marksowską „rezerwową armii pracy” czy wieloma współczesnymi socjologicznymi kategoriami takimi jak np. „podklasa” [underclass], którą posługuje się Zygmunt Bauman (zwrócenie uwagi na pokrewność między wymienionymi – i innymi – kategoriami zawdzięczam Łukaszowi Milenkowiczowi).)). Bezrobotni, chłopstwo podlegające proletaryzacji i migrujące do miast, mieszkańcy slumsów itd. – analogicznie do środowiska – nie są wcale poza kapitałem, nie są wykluczeni z systemu kapitalistycznego, lecz stanowią jego integralną część, która ma do odegrania swoją rolę. Przydatna jest w tym kontekście operaistyczna koncepcja fabryki społecznej ((Zob. M. Tronti, Fabryka i społeczeństwo, tłum. S. Królak, http://www.praktykateoretyczna.pl/index.php/mario-tronti-fabryka-i-spoleczenstwo)), w której twierdzi się, że w wyniku subsumcji realnej pracy pod kapitał znika kapitalistyczne zewnętrze. Być może warto ją jeszcze rozszerzyć, by mówić – w duchu Negriego i Hardta – o fabryce ekospołecznej ((Podstawą fabryki ekospołecznej byłaby praca biopolityczna. Zob. M. Hardt, A. Negri, Rzecz-pospolita: Poza własność prywatną i dobro publiczne, tłum. Praktyka Teoretyczna, Kraków 2012.)), w której reprodukcyjna praca, jaką wyświadczają kapitalizmowi ekosystemy (podobnie jak „niewidzialna” praca w gospodarstwach domowych, świadczona głównie przez kobiety czy tzw. nieformalna gospodarka w megalopolis Trzeciego Świata) zdaje się być zewnętrzna względem kapitalistycznego sposobu produkcji. To, co ekonomiści nazywają „efektami zewnętrznymi” kapitalizmu, jest zewnętrzne tylko pozornie ((Zdaniem Brunona Latoura błędem leżącym u podstaw nowoczesności było przeciwstawienie kultury i natury, bytu ludzkiego i poza ludzkiego, zob. tegoż, Nigdy nie byliśmy nowocześni: Studium z antropologii symetrycznej, tłum. M. Gdula, Warszawa 2011. Na strukturalne powiązanie pozaeuropejskich „ludzi zbędnych” i świata przyrodniczego zwraca uwagę, inspirując się Latourem, Andrzej W. Nowak: tegoż, Europejska nowoczesność i jej wyparte konstytuujące „zewnętrze”, „Nowa Krytyka” 2011, nr 26/27, s. 270.)). W istocie traktowanie pracy reprodukcyjnej, wykonywanej poza stosunkiem pracy najemnej – przez ludzi i nie-ludzi – jako darmowej, służy obciążaniu tych sfer aktywności częścią odpowiedzialności za reprodukcję siły roboczej, z której zwolniony może zostać kapitał ((W kwestii pracy reprodukcyjnej świadczonej w gospodarstwach domowych (głównie przez kobiety), zob. S. Federici, Walka przeciwko pracy domowej; M. dalla Costa, Strajk generalny, „Recykling Idei” 2012, nr 13.)). Tak szeroko rozumiana niewaloryzowana przez kapitał praca reprodukcyjna jest odpowiedzialna – używając żargonu Althussera – za materialną reprodukcję ekosystemowych warunków reprodukcji kapitalistycznego sposobu produkcji ((Parafraza z: L. Althusser, Ideologie i aparaty ideologiczne państwa, http://nowakrytyka.pl/spip.php?article374.)). Ta reprodukcja czyni możliwą reprodukcję stosunku kapitalistycznego, w ramach którego produkowana jest wartość i realizowana jest wartość dodatkowa.

Nieprzypadkowo „ludzie zbędni” i przyroda znajdują się we wspólnym położeniu „wewnętrznego zewnętrza” – przecież „ludzkie odpady systemu kapitalistycznego”, „ludzie na przemiał” są szczególnie pokrzywdzeni przez negatywne konsekwencje produkcji kapitalistycznej. To do ich środowiska życiowego wywozi się „ogryzki” dobrobytu z państw kapitalistycznego rdzenia. Nierównomierny rozwój systemu kapitalistycznego ((Największy wkład w teoretyczne uzasadnienie konstytutywnego dla systemu kapitalistycznego nierównego rozwoju mają teoretycy z nurtu dependystycznego oraz systemów-światów [world-systems].)) nierównomiernie wywłaszcza nas z przyszłości. Ten fakt sprawia, że trudno tak naprawdę poważnie dyskutować o „granicach wzrostu”. Są one raczej – abstrahując od pewnych skrajnych zagrożeń ekologicznych – definiowane społecznie, a zatem i klasowo. Czy o zbliżaniu się do „granicy wzrostu” świadczy niszczycielski huragan na Haiti i na Kubie, czy też opinia publiczna potraktuje go w ten sposób dopiero, jeśli uderzy we Florydę? Czy polskie media zainteresują się w tym samym stopniu zapadającą się w wyniku szkód górniczych dzielnicą Karb w Bytomiu, co jednorazowym zalaniem warszawskiego metra? Raporty poświęcone zagrożeniom wynikającym ze zmian klimatycznych pokazują jednoznacznie, że uprzemysłowione państwa Północy globu – odpowiadające za nagromadzenie gazów cieplarnianych w ziemskiej atmosferze – odczują negatywne skutki tych zmian w znacznie mniejszym stopniu niż zacofane państwa globalnego Południa. Wycinanie Puszczy Amazońskiej czy eksploatacja ropy naftowej w Delcie Nigru – jaskrawe przykłady ekologicznej eksploatacji peryferiów przez centrum – także świadczą o tym, że kapitalizm nie wywłaszcza wszystkich z przyszłości w sposób równomierny. Drugą stroną nierównomiernego rozwoju jest nierównomierny wyzysk przyszłości. „Zielony kapitalizm” jest wprawdzie możliwy – ale tylko po jednej stronie płotu. Być może kapitalizm i tym razie się wywinie, być może czeka nas – używając terminu Davida Harveya – kolejne „przesunięcie strukturalne” [structural fix] ((Zob. objaśnienie terminu w przedmowie do polskiego wydania autorstwa Jarosława Urbańskiego, w: B.J. Silver, Globalny proletariat: Ruchy pracownicze i globalizacja po 1870 r., tłum. M. Starnawski, Warszawa 2009, s. 12-13)), które przybierze formę „przesunięcia ekologicznego” [ecological fix], redefiniującego stosunek systemu do ekologii, ale zarazem wzmacniającego lub przekształcającego globalną, neokolonialną nierównowagę między państwami podług podziału na państwa kapitalizmu zielonego i nie-zielonego. Tym oto sposobem kolejna z potencjalnych barier dla akumulacji kapitału – zostałaby przezeń przezwyciężona z korzyścią dla siebie samej, na zasadzie Heglowskiego Aufhebung, tak jak państwo dobrobytu było swego czasu skuteczną odpowiedzią na problem braku efektywnego popytu, zaś kontrrewolucja neoliberalna na spadającą stopę zysku.

Jak mogłaby zatem – wobec tych wszystkich trudności – wyglądać ekosocjalistyczna alternatywa ((Zob. J.B. Foster, The Ecological Revolution: Making Peace with the Planet, New York 2009; C. Williams, Ecology and Socialism: Solutions to Capitalist Ecological Crisis, Chicago 2010; E. Leff, Degrowth, or Deconstruction of the Economy: Towards a Sustainable World, http://www.dhf.uu.se/pdffiler/cc6/cc6_web_art14.pdf. Perspektywa ekosocjalistyczna wyraża się także w nurcie nazywanym coraz częściej „commonism” (od „the commons” – dobra wspólne).))? Zamiast traktować problemy ekologiczne w sposób ahistoryczny i antropocentryczny – który stawia ludzkość w roli odwiecznego truciciela, stale bogacącego się kosztem przyrody – należy wpisać je w narrację, która będzie historyczna i klasowa, a także oddająca genderową i rasową sprawiedliwość dziejową uciskanym grupom ((W podobnym kierunku zmierza projekt „ekologii społecznej”, który rozwija Murray Bookchin, zob. M. Bookchin, Przebudowa społeczeństwa, tłum. I. Czyż, Poznań 2009, s. 42)). Bez tego ekologia nie jest w stanie sięgnąć clou problemu – kapitalistycznego sposobu produkcji jako systemu opartego na stałym wymogu wzrostu, oraz generującego wyzysk względem bezpośrednich wytwórców, a także ucisk kolonialny, rasowy i patriarchalny.

Realny socjalizm nie stanowił – jak doskonale wiemy – żadnej alternatywy dla kapitalizmu pod względem podejścia do środowiska. Nie można tego stanu rzeczy złożyć na karb jakichś rzekomych wypaczeń. Faktem jest, że w teoretycznych wcieleniach marksizmu, które legły u podstaw socjalistycznych projektów politycznych w wieku dwudziestym, obecny był produktywistyczny rys, oparty na oświeceniowej wierze w niczym niezmącony liniowy postęp dziejowy. Ta droga na przyszłość jest zamknięta, bo wywłaszcza nas z przyszłości niemniej bezwzględnie, niż czyni to współczesny kapitalizm. Jeśli jednak socjalizm ma się uczyć na błędach, to dobrze przepracowana lekcja dotycząca jego stosunku do środowiska, może przysłużyć się jego odnowie.

Jeśli środowisko nie jest już na zewnątrz kapitalizmu, jeśli nie musimy dziś uczestniczyć w korpusach ekspedycyjnych kolonizatora środowiska, którym jest kapitalizm, musimy zabić w sobie mentalność zadowolonych najemników, którzy cieszą się, ilekroć uda im się uszczknąć jakieś frykasy z pańskiego stołu kapitału.

Wyzysku człowieka przez człowieka nie przezwyciężymy dzięki wzmożonej eksploatacji przyrody przez kapitalizm. Natomiast eksploatację natury możemy przezwyciężyć dzięki zniesieniu wyzysku człowieka przez człowieka. Dlatego socjalizm w dwudziestym pierwszym wieku ma przyszłość – jako ekosocjalizm. Dlatego nie mamy przyszłości bez ekosocjalizmu. Powinniśmy przejść od zewnętrza w służbie kapitalizmu, wyróżnionego teoretycznie przez Różę Luksemburg, do zewnętrza wobec kapitalizmu, którego wartość dostrzegał Marcuse. Oznacza to konieczność powrotu do myślenia utopijnego – konieczność ulokowania w przyszłości pragnień, które byłyby na zewnątrz kapitalizmu. Zamiast traktować niekapitalistyczne zewnętrze jako punkt wyjścia dla reprodukcji rozszerzonej kapitalizmu, powinniśmy je potraktować jako „nasze zewnętrze” ((M. de Angelis, Grodzenia, dobra wspólne i „zewnętrze”, tłum. T. Leśniak, „Praktyka Teoretyczna” 2012, nr 6, http://numery.praktykateoretyczna.pl/PT_nr6_2012_Roza_Luksemburg/17.De_Angelis.pdf, s. 315.)), jako pożądany punkt dojścia, w którym urzeczywistnić może się inny świat.

W każdym razie ekologia to zbyt poważna sprawa, by pozostawiać ją ekologom. Czas najwyższy, by żywa (ludzka) praca, którą karmi się wampir kapitału, zyskała w walce klasowej potężnych sojuszników: żywą pracę nie-ludzi oraz materię, poprzez przekształcanie której wyciska wartość dodatkową.