Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

18 - mehrnaz-taghavishavazi-source -unsplash.jpg

Panika, pandemia i polityczny organizm

Co o podstawach, na jakich zbudowane są współczesne społeczeństwa, mówią nam nasze reakcje na pandemię? Czy prawda o sobie, jaką odkrywamy pod wpływem koronawirusa, daje dobre rokowania na wiek XXI - wiek zmiany klimatycznej? Pyta i odpowiada Laurie Penny, angielska publicystka.

Zarazki nie wykorzystują tylko słabości ludzkiego ciała; wykorzystują też słabości ludzkiego społeczeństwa.

Niektóre katastrofy są nieduże, niektóre katastrofy wydarzają się z dala od nas – ani jedno, ani drugie nie jest prawdą w kontekście Covid-19. Koronawirus jest duży, jest szybki i jest wśród nas. Liczba nowych infekcji podwaja się mniej więcej co trzy dni. Będzie źle, będzie smutno; to, jak źle i jak smutno, zależy od działań, które podejmujemy już teraz.

Piszę te słowa 12 marca 2020. To znaczy, że gatunek ludzki ma od dwóch do czterech tygodni na zasadnicze ogarnięcie się. Mamy do czynienia nie tylko z zarazkami zbyt mikroskopijnymi dla wzroku, ale też ze strukturalnymi problemami za dużymi dla wzroku – w takim sensie, w jakim, pracując na odległość z mojego mieszkania w Los Angeles, nie mogę objąć wzrokiem całej Kalifornii.

Przechodzimy przez dziwny, straszny czas, więc ludzie są przestraszeni i skłonni do dziwnych zachowań. Mój telefon błyska co chwilę wiadomościami od członków rodziny rozsianych po świecie, sprawdzających nawzajem, czy wszystko u nich w porządku. Jedna bliska przyjaciółka leci dziś do Irlandii, żeby opiekować się swoimi chorymi rodzicami, podczas gdy jej brat przechodzi kwarantannę; inna rozchorowała się sama, ma kłopoty z oddychaniem, nie spała od kilku dni, ale zdecydowała się skupić całą uwagę na tym, że skończyły jej się ziemniaki.

Wybuchy zarazy kształtowały nasze społeczeństwa od czasów, gdy w ogóle pojawiło się coś takiego jak społeczeństwo. „Epidemie to nie losowe zdarzenia, uderzające kapryśnie i bez uprzedzenia”, jak pisze Frank M. Snowden w Epidemics and Society: From the Black Death to the Present. „Każde społeczeństwo wytwarza swoje własne słabe punkty. Badanie ich to badanie struktury społeczeństwa, jego standardów życia i politycznych priorytetów.”

Nie ma znaczenia, z czyjej winy Covid-19 sieje spustoszenie na całym globie. To, co ma znaczenie, to w jaki sposób możemy go zatrzymać – zaś zatrzymywanie epidemii to zawsze walka zarówno z naturą, jak i z kulturą.

Bakteria czy wirus wykorzystują zawsze słabości odkrywane w organizmie politycznym [body politic]. Cholera stała się wielkim problemem wtedy, gdy ludzie zaczęli masowo przenosić się do miast – i była problemem aż do momentu, gdy wymyśliliśmy nowe sposoby budowania publicznych systemów kanalizacyjnych na wielką skalę, do czego potrzeba było dużych pieniędzy i siły roboczej. Ze względu na zarazy takie jak cholera, dosłownie musieliśmy poradzić sobie z tym, co sami nasmrodziliśmy.

Nieznajomość teorii drobnoustrojów to jedna strukturalna słabość; inną są uprzedzenia i bigoteria. Co przychodzi na myśl, gdy myślimy o kulturze epoki wiktoriańskiej? Śmieszne kapelusze i represjonowana seksualność. W XIX wieku, epidemia syfilisu stała się uzasadnieniem dla seksizmu i owej represji właśnie – chociaż w rzeczywistości to one sprzyjały rozprzestrzenianiu się zarazy. Lekarze nie mówili pacjentkom, że są chore, bo obawiali się narazić na szwank zdradzających je mężów – tych samych mężów, którzy opłacali leczenie. Współcześnie, choroby weneryczne powszechne są przede wszystkim w tych społeczeństwach, które fetyszyzują seksualną ignorancję i traktują seks jako coś brudnego czy wstydliwego.

Do strukturalnych słabości należą więc krzywdzące uprzedzenia i dogmatyzm. U szczytu epidemii AIDS, wirus rozprzestrzeniał się szybko właśnie dzięki ignorancji i homofobii. Wielu konserwatywnych chrześcijan było przekonanych, że HIV i AIDS to zemsta Jezusa na gorszym typie ludzi uprawiających gorszy typ seksu – niektórzy nadal utrzymują, że modlitwy przeciwko homoseksualizmowi były skuteczniejsze niż dystrybucja prezerwatyw. Niestety, wirus nie dba o nasze religijne zasady, ani o niczyje szanse na reelekcję. Jest małym, samoreplikującym się silniczkiem. Jest moralnie neutralny.

Nie można wygrać kłótni z wirusem. Nie można się go pozbyć samą logiką, rozwałkować argumentami ani odwołać się do jego sumienia. Tego ostatniego w ogóle nie posiada. Wirus nie ma celów, potrzeb ani pragnień; nie ma mózgu. Równie dobrze moglibyśmy próbować wyjaśnić kompleks militarno-przemysłowy swoim skrzydłokwiatom (po kilku tygodniach kwarantanny może się okazać, że wszyscy będziemy rozmawiać z roślinami domowymi). Covid-19 zasadniczo nie krzywdzi dzieci i dotyka w nieproporcjonalnym stopniu starszych mężczyzn. Prezydent Bolsonaro, prawicowy demagog z Brazylii, złapał wirusa; podobnie kilku jego doradców, którzy niedawno spotkali się z Trumpem w Mar-a-Lago. Jeśli chodzi o metaforyczną funkcję zarazy, Covid-19 jest mało subtelny – nawet Susan Sontag miałaby kłopot, żeby wycisnąć z niego całą książkę. Ale nie mamy przecież do czynienia z karmą, z jakimś bożym dopustem. Ludzie zaskoczeni epidemią chwytają się takich opowieści ze strachu; jednak epidemia nie stara się nikogo ukarać. Krzywdzimy się sami, a dopiero to, jak mówi nam prorok Thom Yorke, naprawdę boli. To, no i jeszcze brak ziemniaków.

Przez wieki, konflikt napędzający fabularny silniczek gatunku ludzkiego opierał się na napięciu między indywidualizmem i zachowaniem kolektywnym – między jednostkowym dobrobytem jako założonym celem a koncepcją dobra wspólnego. Jako gatunek spędziliśmy kilka stuleci na wzmacnianiu zbiorowego przekonania o bezsensowności zbiorowych wysiłków – dziś większość z nas żyje w społeczeństwach podzielających przerażające przekonanie, że w ludzkość można w jakiś sposób wygrać.

To zaś, jak mówią na witrynie twitter kropka com, jest duży, kurczę, problem. Zbiorowa psychologia neoliberalizmu zachęca do działania głównie we własnym interesie i do krótkowzroczności; prowadzi do (a zarazem wymaga) sposobu życia zorganizowanego wokół tych samych stresów i niepewności, które powstrzymują nas przed wybieganiem myślami poza najbliższe kilka miesięcy. Największy sukces w XXI wieku odniosą jak zwykle te zarazy, które żerują na popularnych urojeniach i naszych failure modes, domyślnych sposobach reagowania na kryzys.

Urojenia to nie to samo co ignorancja; ignorancja nie jest tu problemem. To błąd, który popełniają raz po raz naukowcy, dziennikarze i zawsze racjonalni liberałowie. Weźmy na przykład kwestię szczepionek: szczepienia przeciwko chorobom takim jak ospa działają tylko o tyle, o ile podda się im 90% populacji. Powszechnie zakłada się, że ludzie, którzy nie szczepią dzieci, robią to ze względu na brak właściwych danych. Tymczasem Maggie Koerth, która zbadała podstawy takiej narracji, odkryła coś dokładnie przeciwnego: gdy badacze próbowali obalić mity i wyjaśnić przekłamania, wśród anti-vaxxerów rosła zgoda na naukowy konsensus, ale malała skłonność do szczepienia własnych dzieci. Nawet posiadając dostęp do lepszych danych, ich modele oceny ryzyka [threat models] w zasadniczy sposób nie przystawały do koncepcji odporności stadnej.

Spora część ludzi, którzy hoardują teraz maski i kradną płyn do dezynfekcji, również ma świadomość, że robi coś głupiego i egoistycznego – ale jeśli nie możesz ufać innym ludziom, że podzielą się swoimi zapasami, samolubne zachowanie ma sens na poziomie emocjonalnym – nawet jeśli jest jednocześnie nieracjonalne i niebezpieczne. Gdy projektuje się taką światową gospodarkę, która nagradza bezmyślny egoizm i czyni altruizm nieopłacalnym, nie powinno się być zaskoczonym, że niektórzy ludzie zachowują się jakby zostali wrzuceni w środek dylematu więźnia.

„To, co odnosi się do wszelkiego zła na tym świecie, odnosi się również do zarazy” - jak głosi cytat z Alberta Camus, który w najbliższych tygodniach usłyszycie zapewne wiele razy - „Pozwala ludziom urosnąć ponad samych siebie”. To nie do końca prawda – kryzys obnaża raczej charakter, jego niespójności i wewnętrzne napięcia. Gdy piszę te słowa, drobne staruszki w Belgii wyszarpują sobie nawzajem ostatnie rolki papieru toaletowego; wiolonczelista Yo-Yo Ma transmituje nagrania ze swojego domu. Poddani kwarantannie Sycylijczycy grają wspólne koncerty, stojąc na swoich (osobnych) balkonach, czym dowodzą – po pierwsze – że zaskakująco wiele osób jest w posiadaniu tamburynu; po drugie, że Włosi, choć w kuchni znani z zamiłowania do świeżości, radzą sobie też z przedsięwzięciami cokolwiek czerstwymi.

O północy w Dniu Pandemii wybrałam się razem ze współlokatorką do spożywczego po artykuły pierwszej potrzeby – gin, wino i KitKaty w przecenie. Sklep wyglądał jak otwierająca scena filmu katastroficznego – półki wyczyszczono z mydła, wody butelkowanej i owsianki – równie zaskakujące było jednak to, co się na nich ostało. Nieruszone pozostały batony proteinowe, których najwyraźniej absolutnie nikt nie chce zjeść na ostatni posiłek, nawet w Los Angeles.

Dziewczyna w dżinsowej kurtce patrzy z konfuzją na ostatniego, zgarniętego właśnie z półki batata. „W sumie to nie wiem, czemu go wzięłam” - oświadcza na głos całemu pomieszczeniu - „Przecież nawet nie lubię batatów. Po prostu wydaje mi się, że możemy ich potrzebować”. Jej partner pcha wózek, do którego wcisnęli przed chwilą wszystkie będące jeszcze na składzie pudełka z mieszanką sałat. Gdy widzę rzucane im przez innych klientów spojrzenia, mam ochotę krzyknąć, żeby rzucili cały ten jarmuż i uciekali, bo zaraz może stać się coś w klimatach Loterii Shirley Jackson.

„Przeżyłam trzy wojny. Co to ma być” - mówi blondynka popychająca prawie pusty wózek. Ma na imię Irina, ma 35 lat i pochodzi z byłej Jugosławii - „Mieliśmy coś takiego przez sześć lat. To jakieś głupie. Jasne, że ludzie powinni brać wirusa na serio, starać się nie roznosić i w ogóle, no ale serio – zabrakło nawet ziemniaków!”

Przestraszeni ludzie podejmują dziwne decyzje. Nawet teraz wielu znanych mi, spłukanych milenialsów nadal chodzi do pracy w barach, kawiarniach i lochach sado-maso, bo bardzo, bardzo potrzebują swojej pracy, a przecież – jak beztrosko od dekad demonstrują nam boomerzy – jeśli kryzys zagraża całemu gatunkowi, ale chyba nie zabije cię osobiście, możesz równie dobrze udawać, że nic się nie dzieje. Chce mi się wrzeszczeć; niestety, wrzaski też nie są teraz pomocne. Nie można walczyć z epidemią samą świętością swojej racji. Wstydem nie skłonisz przyjaciół do szybkiej zmiany zachowania. Ferowanie wyroków i szastanie winą pozwala nam poczuć się dobrze na krótką metę i czasem zmienia coś w dłuższej perspektywie, gdy adresaci mają czas na spokojnie przemyśleć sprawę. W tej chwili nie mamy tyle czasu. Musimy być dla siebie życzliwi, musimy praktykować zaufanie – bo zarówno dziś, jak i przez najbliższe dekady, jako gatunek będziemy zmagać się przede wszystkim z takimi problemami, których nie da się rozwiązać, jeśli nie zaufamy sobie nawzajem; jeśli nie uwierzymy, że możemy postąpić we właściwy sposób.

Idea ciała politycznego, body politic, to bardzo stara metafora. Jeśli naród jest „organizmem społecznym”, to Stany Zjednoczone mają niesamowicie słaby system immunologiczny. Wielu Amerykanów nie może siedzieć w domu, jeśli zachoruje. Zwolnienia lekarskie prawie nie istnieją, a jedna stracona wypłata może oznaczać katastrofę. Wielu Amerykanów nie stać na chorowanie, ponieważ ich system opieki zdrowotnej to ociężały kolos oparty na nowoczesnej formie barbarzyństwa. Oznacza to, że większość z nich zinternalizowała niektóre bądź wszystkie z następujących założeń: jesteśmy skazani na bezlitosną konkurencję; nikomu nie można ufać; zdrowie i dobrobyt naszego narodu jest ważniejsze niż innych; długoterminowe, kolektywne myślenie jest mniej istotne niż jednostkowe przetrwanie. A tak się składa, że akurat te założenia ułatwiają rozprzestrzenianie się zarazy takiej jak Covid-19.

Ludzie, którzy wierzą, że muszą uprawiać bezlitosną konkurencję, będą mieli problem choćby z podzieleniem się płynem do dezynfekcji. Ludzie, którzy nie ufają sobie nawzajem, będą mieli kłopot z uwierzeniem, że inni zastosują się do przepisów kwarantanny – więc dlaczego sami mieliby to robić? Ludzie, którzy nie przywykli do koncepcji dobra wspólnego, nie będą wiedzieć, co robić w obliczu wspólnego zagrożenia – ich jedyna odpowiedź do panika. Panika sama w sobie nie jest zaś pomocna, choć czasem stanowi niezły punkt wyjścia.

„Chcę, żebyście zaczęli panikować” - tak nastoletnia aktywistka klimatyczna Greta Thunberg otworzyła swoje przemówienie skierowane w zeszłym roku do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nie chodziło jej o robienie zapasów ziemniaków. Świat nie był w stanie wzbudzić w sobie paniki, chociaż globalne ocieplenie stanowi kryzys o dużo bardziej biblijnych proporcjach niż Covid-19. Różnica polega na tym, że kryzys klimatyczny rozwija się stopniowo. Oczywiście, z perspektywy planety prędkość, z jaką spieprzyliśmy ekosystem, jest niezwykła i przerażająca; ale z innej perspektywy – tej, którą przyjmują ludzie chcący przetrwać po prostu w późnym kapitalizmie, a którą określa fraza „do pierwszego” - zmiany nie są już tak widoczne. Katastrofa klimatyczna rozgrywa się w czasie porównywalnym z długością życia jednostki; koronawirus ma dużo większą prędkość względną. Rozumiem przez to prędkość, z jaką przyjaciele i członkowie rodziny – żyjący przecież w społeczeństwie, które na praktycznym poziomie woli umrzeć niż dołożyć sobie poważnych codziennych utrudnień – skłonni są opuścić bunkier zbudowany ze złudzeń i wyparcia.

Poważne utrudnienia to nowa normalność – i to dla nas wszystkich, włączając w to starych, bogatych i wpływowych. Tym razem z kłopotów nie da się łatwo wykręcić pieniędzmi. Tak jak w wypadku kryzysu klimatycznego, brakuje nam wciąż technologii, która pozwoliłaby problem rozwiązać łatwo i całkowicie – ale posiadamy wiedzę i praktyczne możliwości, dzięki którym nie musi się on skończyć wymarciem całego gatunku. Wiemy, co robić – a przynajmniej mamy wystarczająco dużo fachowców, którzy wiedzą, co robić, zaś częścią paradygmatu umożliwiającego nam przetrwanie będzie siedzieć przez chwilę cicho i wysłuchać właśnie tych fachowców, zamiast szargać sobie nerwy oglądaniem Fox News.

Można kupić sobie całkowity immunitet prawny, ale nie można kupić całkowitej odporności na pandemię. Koronawirus stanowi test obciążeniowy dla ludzkiego gatunku; to trening na sucho przed nadchodzącymi dopiero katastrofami. A w zasadzie na mokro. Testuje w każdym razie naszą zdolność radzenia sobie z katastrofami w skali planetarnej i tym razem prawdopodobnie jakoś go przejdziemy. Jakoś. Nie na ocenę celującą – zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak długo zajęło nam zamknięcie lotnisk – i nie bez poważnej żałoby, stresu i strat – ale cywilizacja nie upadnie w tym roku. Sieci wzajemnej pomocy reprodukują się jak szalone na rozkasłanych, przeładowanych platformach społecznościowych. Sąsiedzi, którzy nigdy nie wymienili więcej niż kilku zdań, pytają się nagle nawzajem o samopoczucie i potrzebną pomoc – a czasem, nieśmiało, nawet o swoje imiona. Będzie strasznie, a potem minie, a kiedy minie, będziemy znać sposoby o(d)poru.

Przełożył: Paweł Kaczmarski

Tekst ukazał się 14 marca w serwisie "Wired".