Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Maciej Szlinder - Klincz, chaos i nowa nadzieja po wyborach w Hiszpanii

Wyniki wczorajszych wyborów parlamentarnych w Hiszpanii pokazały, że tamtejsza scena polityczna znalazła się w klinczu. Nie tylko żadna z partii nie uzyskała wystarczającej większości głosów, by stworzyć rząd, ale nie zdołał tego również osiągnąć żaden z wcześniej projektowanych sojuszy: ani prawicowy – między Partią Ludową (PP) a Obywatelami (Ciudadans, C's) – ani lewicowy, możliwy między Hiszpańską Socjalistyczną Partią Robotniczą (PSOE), Podemos i Zjednoczoną Lewicą (IU).

            Wybory „wygrała” rządząca Partia Ludowa, jednak w porównaniu z wynikami sprzed czterech lat straciła ponad 3,5 miliona wyborców (co oznacza spadek poparcia z 44,62% do 28,72%) i aż 63 mandaty w 350-osobowym Kongresie. Rządząca partia, która przez cztery lata realizowała neoliberalną politykę cięć i zaciskania pasa kosztem najsłabszych grup spolecznych (częściowo poluzowaną dzięki zgodzie Komisji Europejskiej, mającej na celu wzmocnienie pozycji PP wobec Podemos), oparła swoją kampanię głównie na ostrzeganiu przed zmarnowaniem ogromnych społecznych wyrzeczeń, które w połączeniu z „odpowiedzialnym” rządem PP miały przynieść pożądane rezultaty. Straszenie nowymi partiami i wskazywanie na ich nieobliczalność i populizm nie wystarczyło jednak, by uzyskać zadowalający wynik.

            Klęskę całej prawicy najlepiej pokazuje to, że nawet połączone wyniki PP i nowej centroprawicowej partii Ciudadanos są w sumie niższe od pozycji tej pierwszej sprzed czterech lat. Ta ostatnia zaś, biorąc pod uwagę, że w sondażach jeszcze w listopadzie osiągała wyniki w okolicach 20% i prognozowano, że zajmie trzecie, bądź nawet drugie miejsce w Kongresie, zanotowała niezwykle rozczarowujący rezultat (13,93%). Sponsorowanej przez banki (co ujawnili Anonymous), reprezentującej interesy hiszpańskiego kapitału partii Ciudadanos udało się w pewnym momencie przechwycić część antyestablishmentowej i antykorupcyjnej retoryki stosowanej przez Podemos. Niemniej fatalne błędy na ostatnim odcinku kampanii, jak choćby odcięcie się od marszu przeciwko przemocy wobec kobiet i zrównywanie przez jednego z jej przedstawicieli przemocy szowinistycznej z „przemocą feministyczną” odsłoniły prawdziwą, prawicową twarz partii, zniechęcając część centrowych wyborców. Błędy te były kluczowe, ponieważ za Ciudadanos nie stał żaden oddolny ruch społeczny, a jedynie kapitał i marketing, który wytworzył popularną, pomarańczową markę.

            Pod wieloma z tych aspektów Podemos jest dokładnym przeciwieństwem Ciudadanos. Partia Podemos wyrosła z ruchu „Oburzonych” w kraju, w którym obecnie ponad 20% osób aktywnych ekonomicznie jest bezrobotnych (w tym niemal co druga szukająca pracy osoba poniżej 25 roku życia) i który przoduje w liczbie umów tymczasowych (na tym polu rywalizować z Hiszpanią w Europie może jedynie Polska). Swoim sprzeciwem wobec polityki przerzucania kosztów za kryzys z odpowiedzialnych za niego elit politycznych i gospodarczych na zwykłych Hiszpanów i Hiszpanki błyskawicznie zyskała masowe poparcie. Dokładnie rok temu poparcie to osiągnęło szczyt, a Podemos wyprzedziła PP na pozycji lidera. Potem w wyniku własnych błędów – zaniedbań w pracy nad programem, brakiem konkretnych deklaracji, licznych pomyłek i gaf w trakcie kampanii przed wrześniowymi wyborami regionalnymi w Katalonii, niejasnego stanowiska w kwestii dążeń niepodległościowych i sytuacji zewnętrznej (przede wszystkim w wyniku zmiażdżenia sojuszniczej Syrizy przez Komisję Europejską i EBC) – utraciła znaczną część swojego poparcia. Podemos udało się jednak powrócić do gry, odnawiając więzi ze stojącą u podstaw jej sukcesu wielością ruchów społecznych i organizacji oporu. Stworzenie szerszych koalicji w niektórych częściach kraju zaowocowało zdobyciem największej ilości głosów w Katalonii i Kraju Basków, a także zdobyciem drugiego miejsca w Madrycie, Wspólnocie Walenckiej i w Galicji (oraz, już samodzielnie, w Nawarze, na Balearach i Wyspach Kanaryjskich). Zwycięstwo w Katalonii i dobry wynik w Walencji to efekt włączenia się w kampanię dwóch charyzmatycznych liderek: Ady Colau (nowej burmistrz Barcelony, która postawiła na ignorowane, kluczowe kwestie społeczne, takie jak żywienie dzieci, mieszkalnictwo czy ochrona prawa socjalnych) i Móniki Oltry (z Compromís, czyli odnowionej, zielonej części IU), które jak nikt odczuwają społeczne emocje i potrafią się do nich odwoływać. Udało się w ten sposób dowieść, że Podemos jest partią (jakże licznego) hiszpańskiego prekariatu, partią bezrobotnych, partią pracowników publicznej służby zdrowia czy szkolnictwa.

            W obecnym klinczu kluczową rolę powinny odegrać partie regionalnych nacjonalizmów: Katalońska Lewica Republikańska (ERC), katalońska, prawicowa Demokracja i Wolność (DL) oraz Nacjonalistyczna Partia Basków (PNV). Problem w tym, że zwycięstwo koalicji wokół Podemos (En Comú Podem) w Katalonii spowodowało nie lada zamieszanie pośród nacjonalistów (którzy albo nie wierzą naprawdę w niepodległość Katalonii, jak ERC, albo jej tak naprawdę nie chcą, wykorzystując ją jedynie do utrzymywania władzy w regionie, jak DL). Stało się tak ponieważ podział społeczno-ekonomiczny okazał się ważniejszy od podziału według identyfikacji narodowych. Za oznakę tego stanu rzeczy można przyjąć fakt, że liderka ERC, Marta Rovira, w swoim niedawnym przemówieniu po raz pierwszy zastąpiła słowo „niepodległość” słowem „samostanowienie” (autodeterminación).

            W takiej sytuacji jedynym możliwym stabilnym rządem może być wielka koalicja między PP a PSOE, której warunkiem premier Mariano Rajoy uczynił jednak poświęcenie lidera PSOE Pedro Sáncheza (z uwagi na personalne ataki tego drugiego na pierwszego w trakcie debaty telewizyjnej). Ten warunek jest nie do przyjęcia dla PSOE, gdyż technokratyczny Sánchez jest gwarantem równowagi wewnątrz partii, złożonej z wielu sprzecznych ze sobą nurtów. Sam Sánchez w przemówieniu zaraz po ogłoszeniu wyników dał do zrozumienia, że czeka na propozycje ze strony zwycięskiej partii. Wielka koalicja oznaczałaby jednak jasny koniec naprzemiennej władzy dwóch wielkich, dynastycznych partii (el bipartidismo turnista dinástico), wzrost poparcia dla najsilniejszej partii opozycji – Podemos – i prawdopodobny rozpad PSOE. Ponieważ rząd mniejszościowy PP nie uzyska raczej poparcia, może ona wyciągnąć rękę do PSOE, proponując im uformowanie samodzielnego rządu, aby odsunąć Podemos od jakiegokolwiek wpływu i kontynuować, nieco ograniczoną, politykę oszczędności (którą przed 2011 rokiem stosowała również PSOE). Takie rozwiązanie z pewnością byłoby przyjęte z ulgą i radością przez aktualnie rządzący w Europie prawicowy układ sił oraz broniący swojej pozycji kapitał finansowy. Nie ma jednak gwarancji, że efekt nie będzie wówczas podobny do wariantu pierwszego. Prawdopodobnym rozwiązaniem jest zatem kilkumiesięczny chaos, być może skutkujący przyspieszonymi wyborami.

            W chaosie tym nadzieja pojawić się może jedynie ze strony wzmocnionych istniejących struktur, instytucji i organizacji społecznych, stojących za sukcesem koalicji zbudowanych wokół Podemos w wielu regionach kraju. Tylko na bazie silnego, zorganizowanego i trwałego ruchu społecznego opartego na walce o to, co wspólne może powstać w przyszłości prospołeczny rząd zdolny przyczynić się do zmiany układu sił w Europie i wydobyć ją z tragedii stagnacji gospodarczej i społecznych dramatów napędzających nacjonalistyczne i faszystowskie demony.

Maciej Szlinder