Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Ladislau Dowbor - Od własności intelektualnej do zarządzania wiedzą

If nature has made any one thing less susceptible than all others of exclusive property, it is the action of the thinking power called an idea. ((„Jeśli przyroda sprawiła, że coś mniej od wszystkich rzeczy nadaje się, aby być wyłączną własnością, to jest to działanie mocy myślenia zwanej ideą.”))

Thomas Jefferson, 1813

The goal of copyright is to encourage the production of, and public access to, cultural works. It has done its job in encouraging production. Now it operates as a fence to discourage access. ((„Celem prawa autorskiego jest zachęcenie do produkcji dzieł kulturalnych oraz sprzyjanie ich dostępności. Wykonało ono swoje zadanie zachęcając do produkcji. Teraz stanowi przeszkodę, utrudniając dostęp.”))

James Boyle, The Public Domain, 2008

1. Warunki debaty

Niechaj od początku będzie jasne, że naszym zdaniem nie żyjemy w normalnych czasach „business as usual” ((Artykuł ten częściowo opiera się na rozdziale Gospodarka wiedzy w naszej książce Demokracja ekonomiczna: alternatywne rozwiązania w sferze zarządzania społecznego, tłum. Z.M. Kowalewski, Warszawa 2009)). Żyjemy w czasach chaosu klimatycznego, prawdziwego wykluczenia czterech miliardów osób z możliwości korzystania z czegoś, co Bank Światowy sympatycznie nazywa „dobrodziejstwami globalizacji”, końcowej fazy produkcji ropy naftowej i konieczności zmiany paradygmatu energetyczno-produkcyjnego, narastającej i pogłębiającej się niesprawiedliwości planetarnej – miliard osób głoduje, trzecia część ludności świata gotuje na drewnie, co roku dziesięć milionów dzieci umiera z głodu, braku dostępu do czystej wody itp., pół miliona kobiet corocznie umiera przy porodzie, choć znane są tanie i elementarne techniki zapobiegania takim wypadkom, 25 milionów osób zmarło już na AIDS, a tymczasem korporacje dyskutują o korzyściach płynących z patentów – że wspomnimy tu tylko o niektórych dramatach. Rozwiązań nie należy szukać w sielankowej przeszłości, lecz w przyszłości chłonnej w wiedzę i technologie znajdujące się w zasięgu naszej ręki. Technologie i w ogóle wiedza przede wszystkim powinny służyć konstruowaniu odpowiedzi na te wyzwania.

Kwestia dostępu do wiedzy jako jednego z podstawowych nośników demokratyzacji gospodarki i równowagi planetarnej stała się więc centralnym zagadnieniem. Wyzwanie, któremu musimy sprostać, to przywrócenie równowagi między wynagrodzeniem dla pośredników, warunkami kreatywności tych, którzy dokonują innowacji, oraz poszerzaniem planetarnego dostępu do wyników – bo taki właśnie jest cel strategiczny całego tego procesu. Nowe technologie pozwalają zapewnić powszechny dostęp do wiedzy uzyskanej przez ludzkość w formie nauki, dzieł sztuki, filmów i innych przejawów gospodarki kreatywnej, po praktycznie zerowych kosztach. Chodzi, rzecz jasna, o ogromne dobro dla ludzkości, dla postępu edukacyjnego, naukowego i kulturalnego wszystkich. Jednak dla pośredników działających w sferze dostępu do dóbr twórczych i kontrolujących bazę materialną ich dostępności jest to głęboka zmiana. Zamiast przystosować się do nowych technologii, czują się zagrożeni i starają się przeszkodzić w użytkowaniu technologii dostępu, oskarżając tych, którzy z nich korzystają, o piractwo, a nawet o nieetyczne zachowanie. W ten sposób tworzą się dwie różne dynamiki – jedna stara się wykorzystać technologie do jak najszerszego wzbogacania kulturalnego ludzkości, a inna, za pośrednictwem ustawodawstwa, kryminalizacji i odwoływania się do władzy państwowej usiłuje przeszkodzić ich ekspansji. Technologia sprawia, że dobra kulturalne stają się coraz bardziej dostępne, natomiast, pod zorganizowaną presją pośredników, ustawodawstwo podlega symetrycznym zmianom, które mają coraz bardziej utrudniać dostęp do tych dóbr.

Świat korporacyjny naciera ostro i w sposób zorganizowany. „We wrześniu 1995 r. przemysł treści, współpracując z Departamentem Handlu Stanów Zjednoczonych, zaczął mapować strategię ochrony modelu działalności gospodarczej w obliczu technologii cyfrowych. W latach 1997-1998 strategię tę wdrożono przy pomocy nowych ustaw wydłużających okres obowiązywania copyrights, zaostrzających kary za ich naruszanie i przewidujących kary za użytkowanie technologii, które pozwalałyby omijać przeszkody cyfrowe umieszczone w treści cyfrowej” ((L. Lessig, Remix: Making Art and Commerce Thrive in the Hybrid Economy, New York 2008, s. 39.)). Dziś nie można włączyć radia czy telewizora i nie usłyszeć potępień piractwa i apeli o „etykę”.

Praktyczny skutek jest znany: dostęp cyfrowy do danego dzieła w siedemdziesiąt lat po śmierci autora (na przykład w przypadku Paula Freire będziemy go mieli w 2050 r.). Oznacza to, że 90 procent dzieł z ubiegłego stulecia będzie niedostępnych dla poszukiwań cyfrowych, choć zyski z praw autorskich do niemal wszystkich dzieł czerpie się jedynie przez pięć, a w najlepszym razie przez dziesięć lat po ich publikacji. Tak oto w interesie zysków prywatnych wyrządza się ogromną szkodę społeczną. Wyjście nie polega na likwidacji praw własności prywatnej, lecz na ich ograniczeniu do pięciu lat z możliwością przedłużenia przez posiadacza praw autorskich na kolejne pięć lat. Duża część dzieł staje się niedostępna, ponieważ nawet ci, którzy są gotowi zapłacić za ich reedycję, nie mogą ustalić posiadaczy praw autorskich.

Mówi się, że chodzi o ochronę praw biednego muzyka, który walczy o przetrwanie [help struggling musicians]. Jego postać wzrusza, ale rzut oka na rozmiary korporacji, które stroją się w piórka obrońców biedaków, każe zmienić podejście do tej sprawy. Jak to wyjaśnia James Boyle, jeden z najważniejszych prawników amerykańskich działających na tym polu, chodzi o ochronę renty monopolowej [monopoly rent]. Winą obarcza się tego, kto zapewnia sobie bezpłatny dostęp do kultury i ją szerzy. W rzeczywistości autor ma z tym niewiele wspólnego. Z praw autorskich szeroko korzystają ci, którzy posiadają copyright lub patent, przy czym w tym przypadku prawie zawsze są to pośrednicy. Rzeczywistość jest taka, że stosując prawa wynikające z własności dóbr fizycznych do gospodarki kreatywnej, niszczy się zupełnie równowagę procesu twórczego, który wymaga nowych reguł gry.

Z rozmaitych badań prowadzonych w świecie akademickim wynika, że ogromna większość studentów ucieka się do takich form dostępu do dóbr naukowych i kulturalnych, jakie można uważać za nielegalne. Czy mamy kryminalizować młodzież ((„As a recent survey by the market research firm NPD Group indicated, «more than two-thirds of all the music [college students] acquired was obtained illegally»” – cytowane w: tamże, s. 111; Lessig uważa, że powinniśmy „zreformować prawa, które kryminalizują większość tego, co nasze dzieci robią ze swoimi komputerami” (tamże, s. 19).)). Dla osoby, która odkrywa w Internecie ładną muzykę, wysłanie jej przyjacielowi jest natychmiastową reakcją, ponieważ nie ma szczęścia w samotności. Czy mamy to kryminalizować? Lawrence Lessig stwierdza rzecz oczywistą: prawo, które wygląda na idiotyczne, nie będzie przestrzegane. Doprowadzenie zaś do tego, że młodzi ludzie stracą szacunek dla prawa, to bardzo poważna sprawa. Należy wypełnić tę narastającą lukę między tym, na co pozwalają technologie, a tym, czego zakazuje prawo. Prawdopodobnie powinniśmy uczynić to w sposób mniej ideologiczny czy mniej histeryczny. Należy zezwolić na nielukratywne korzystanie w celach edukacyjnych i naukowych. Należy ułatwić niekomercyjne użytkowanie osobiste i międzyosobowe.

James Boyle pisze, że

większość nagrań dźwiękowych wykonanych ponad czterdzieści lat temu jest niedostępna w handlu. Po pięćdziesięciu latach komercjalizuje się jeszcze zaledwie maleńki ich procent. Niezwykle trudno jest znaleźć posiadaczy praw do pozostałych nagrań. Mogli umrzeć, zamknąć interes lub po prostu stracić zainteresowanie. Jeśli nawet można znaleźć kompozytora lub opłacić go za pośrednictwem stowarzyszenia kolekcjonerów, to bez zgody posiadacza copyright do nagrania muzycznego utwór musi pozostać w bibliotece. Są to „dzieła osierocone” – prawdopodobnie do tej kategorii należy większość wytworów kulturalnych dwudziestego wieku. Tymczasem – jak już o tym wspomniałem – bez zgody posiadacza copyright nielegalne jest nawet nielukratywne kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykonywanie tych utworów. Celem prawa autorskiego jest zachęcenie do produkcji dzieł kulturalnych oraz sprzyjanie ich dostępności. Wykonało ono swoje zadanie zachęcając do produkcji. Teraz stanowi przeszkodę, utrudniając dostęp. Mijają lata, a my nadal trzymamy pod kluczem nawet 100 procent naszej zarejestrowanej w danym roku kultury, toteż możemy korzystać z coraz mniejszego odsetka wytworów – tych, które wygrywają na loterii – na gruncie groteskowo nieskutecznej polityki kulturalnej ((J. Boyle, The Public Domain: Enclosing the Commons of the Mind, New Haven-London 2008, s. 224.)).

Warto zdać sobie sprawę, jak bardzo kruche są argumenty, zgodnie z którymi swobodny dostęp do książek uniemożliwia ich sprzedaż. Ostatnio Paulo Coelho bezpłatnie udostępnił w Internecie wszystkie swoje książki i stwierdził, że ich sprzedaż nie spadła, lecz wzrosła ((Zob. J. Machado, Paulo Coelho declara apoio a documento que pede a liberação do compartilhamento, http://www.gpopai.usp.br/boletim/article88.html [data dostępu: 16 grudnia 2012] „Pomyślałem, że to fantastyczne. Dać czytelnikowi możliwość przeczytania naszej książki i zdecydowania, czy chce ją kupić, czy nie”, mówi Paulo Coelho, który założył blog www.piratecoelho.wordpress.com; Paulo Coelho jest niewątpliwie kimś, kto „wygrał na loterii”, ale zrozumiał absurdalność tego procesu.)).

W znakomitym artykule Cédric Biagini i Guillaume Carnino przypominają, że

w swojej linearności i skończoności, materialności i obecności książka papierowa stanowi cichą przestrzeń, która trzyma w szachu kult prędkości i utratę zmysłu krytycznego. Jest punktem, w którym zarzuca się kotwicę, przedmiotem rejestru dla spójnej myśli jasno sformułowanej poza siecią i nieustannymi przepływami informacji i interpelacji: pozostaje ona jednym z ostatnich punktów oporu ((C. Biagini, G. Carnino, Biblioteca de bolso, “Le Monde Diplomatique Brasil” 2009, No. 9, s. 38.)).

Osoba, której po przeczytaniu kilku stron spodoba się książka, prawdopodobnie poczuje się zachęcona do jej kupienia. Jest to przestrzeń dla wszystkich i musi być ona wolna od monopolizacji owoców.

W przypadku muzyki szkody są znaczne, ale ograniczone: korporacje kalkulują, ile jest bezpłatnych downloads, i mnożą je przez cenę płyt (niesłychanie wysoką w porównaniu z kosztami produkcji i promocji), wyobrażając obie, że gdyby nie było downloads, ci wszyscy, którzy ściągają utwory z Internetu, kupiliby płyty. Skalkulowana w ten sposób strata jest wyimaginowana, ale robi na nas wrażenie, gdy serwuje się ją w codziennej propagandzie.

Jeśli chodzi o patenty, to sprawa przedstawia się jeszcze żałośniej i – o czym przekonamy się niżej – coraz częściej dochodzi się do wniosku, że gąszcz ograniczeń prawnych osiągnął taki poziom, iż bardziej krępuje niż stymuluje badania. Dwudziestoletni monopol na jakiś pomysł można było sobie wyobrazić pół wieku temu, ale nie przy obecnym tempie innowacji.

Prawda jest taka, że kontekst, w którym rozwija się gospodarka kreatywna, zmienił się radykalnie, bo choć produkcja dzieła twórczego kosztuje, gdy już się je stworzy, może ono stać się źródłem wzbogacenia całej ludzkości, gdy dostęp do niego praktycznie jest bezpłatny. Gdy udostępnienie go wymagało podpory materialnej – wydrukowana książka, płyta, taśma – rzeczą naturalną było pobieranie ucieleśnionego w niej kosztu. Bez wydawnictwa czy stacji telewizyjnej ludzie nie wiedzieliby o jego istnieniu. Dzięki podporom materialnym wiedza stawała się dostępna i upowszechniała się. Dziś te same korporacje starają się uniknąć dostępności, gdyż nadeszła epoka cyfrowa i można cieszyć się książką, utworem muzycznym czy filmem, nie korzystając z podpory materialnej. Zamiast przystosować się do nowych technologii i szukać innych sposobów dodawania wartości, korporacje starają się przeszkodzić w dostępie do nich i kryminalizować ich wykorzystanie.

Za przykład ewolucji może posłużyć IBM, który najpierw, pod koniec lat osiemdziesiątych, usiłował uniemożliwić rozsiewanie „klonu” (tak nazywano „piracki” PC) za pośrednictwem mikrokanałowej technologii własnościowej. Uważał, że ze względu na panowanie na rynku wszyscy będą musieli korzystać z modelu IBM. Przekonał się jednak, że wszyscy wolą „klony” – swobodną twórczość technologiczną. Odrobił tę lekcję i zaczął sprzedawać oprogramowanie. Ponieważ oprogramowanie stało się dobrem wolnym (sam IBM używa dziś Linuxa), przestawił się na sprzedaż usług z dziedziny architektury informacji dla przedsiębiorstw. Jednym słowem, przystosował się. Uniemożliwianie postępu technologicznego za pomocą monopoli nigdy nie daje dobrych rezultatów i nie dało ich również w tym przypadku.

Zamiast dramatycznych apeli o przestrzeganie prawa i etykę potrzebny jest zdrowy rozsądek: to nim właśnie należy kierować się, określając na nowo reguły gry, które chroniłyby autora innowacji, rozmaitych pośredników, a przede wszystkim to, co w ostatecznym rozrachunku interesuje nas we wszelkiej twórczości, a mianowicie wzbogacenie kulturalne i naukowe całej ludzkości. Jeśli dzięki nowym technologiom dobra kulturalne i oświatowe stają się niemal bezpłatne, to nie należy traktować tego jako nieszczęścia, lecz jako niebywałą okazję. W epoce, w której na świecie przeznacza się na edukację ogromne zasoby, usiłowanie uniemożliwienia dostępu do niej nie tylko nie jest prawomocne ani etyczne, lecz jest bezsensowne.

2. Społeczeństwo wiedzy

Dla wielkich korporacji nowe technologie implikują bardzo wysoką piramidę z władzą centralną wyciągającą najdłuższe palce po najodleglejsze okolice, a to dzięki możliwościom dołączalności pozwalającym na transmisję rozkazów na jak największe odległości. Implikują również silną obecność planetarną władzy represyjnej, która stara się zapewnić kontrolę nad własnością intelektualną, w coraz większym stopniu zawłaszczaną przez przedsiębiorstwa ponadnarodowe. „Telekomunikacji” towarzyszy globalne „telezarządzanie” – zarządzanie na odległość, które stworzyło na przykład niekontrolowaną władzę wielkich pośredników finansowych. Korporacja informacji i wiedzy, która – co wynika z samej definicji – pracuje z surowcem niematerialnym, komfortowo żegluje w tej przestrzeni. Z tego punktu widzenia nowe technologie okazują się czymś, co stwarza większe możliwości kontroli i zawłaszczania.

Natomiast z innego punktu widzenia te same technologie, które sprzyjają globalizacji, mogą sprzyjać przestrzeniom lokalnym, wymiarom partycypacyjnym, dołączalności demokratycznej. Użytkownikom niekorporacyjnym technologie te pozwalają na budowę rozleglejszej i bardziej poziomej sieci, w której każda miejscowość odzyskuje swoje znaczenie, krzyżując specyfikę interesów lokalnych z potencjałem współpracy planetarnej. Najdłuższe palce wielkich korporacji nic nie decentralizują – oznaczają jedynie, że ta sama ręka ma większy zasięg, że manipulacja odbywa się na większą skalę. W skali lokalnej przyswajanie potencjału dołączalności cechuje dynamika demokratyzacji. Podstawa technologiczna jest ta sama, natomiast materializuje się politycznie na odwrót. Stąd szok, oskarżenia o „piractwo”, a nawet dziwne apele o „etykę” i o interwencję sił represyjnych państwa ze strony tych, dla których państwo zawsze było przeszkodą, a nieetyczne postępowanie – zawsze wadą innych.

Tymczasem zmiana w technologiach informacji i komunikacji, otwierająca przed nami te nowe opcje, jest powiązana z szerszymi zmianami technologicznymi, które zwiększają treść poznawczą wszystkich procesów produkcji i zmniejszają względną wagę wyposażenia materialnego, które ongiś stanowiło główny czynnik produkcji.

Czy wiedza jest czynnikiem produkcji? Jak rozwija się teoria czegoś, co Manuel Castells nazwał „nowym paradygmatem społeczno-technicznym”? Castells wprowadza interesującą kategorię informacyjnych czynników produkcji, która prowadzi nas do podstawowej kwestii: czy wiedzę reguluje się adekwatnie za pośrednictwem mechanizmów rynkowych, tak, jak na przykład dobra i usługi w ramach gospodarki przemysłowej ((M. Castells, The Rise of the Network Society, vol. 1, Oxford 1996, s. 75. Castells uważa, że ten nowy czynnik produkcji wymaga interwencji państwa: „Deregulation and privatization may be elements of states’ development strategy, but their impact on economic growth will depend on the actual content of these measures and on their linkage to strategies of positive intervention, such as technological and educational policies to enhance the country’s endowment in informational production factors” (tamże, s. 90).)) ? Przesunięcie się głównej osi, którą jest tworzenie wartości towarów stanowiących kapitał trwały, ku wiedzy, zmusza nas do dogłębnego zrewidowania samego pojęcia sposobu produkcji. André Gorz dotknął sedna sprawy stwierdzając, że „środki produkcji stają się zawłaszczalne i można się nimi dzielić. Komputer staje się uniwersalnym, powszechnie dostępnym narzędziem, za którego pośrednictwem w zasadzie można dzielić się całą wiedzą i wszelkim działaniem” ((A. Gorz, O imaterial: conhecimento, valor e capital, tłum. C. Azzan Jr., São Paulo 2005, s. 21. Oryginał francuski, L’immatériel, ukazał się w 2003 roku. Yochai Benkler kładzie duży nacisk na to, że dziś, w epoce wiedzy, człowiek nie musi dokonać wielkich inwestycji, aby być produktywny.)).

Yohai Benkler kładzie silny nacisk na to, że w społeczeństwie informacyjnym o wiele więcej osób może stworzyć sobie przestrzeń twórczą, która nie musi być „fabryką”, aby być produkcyjna:

Sieciowo powiązana gospodarka informacyjna poprawia praktyczne zdolności jednostek w trzech dziedzinach: po pierwsze, sprawia, że mogą robić więcej i samemu, po drugie, sprawia, że mogą robić więcej, ale w luźnym powiązaniu z innymi, nie musząc organizować stosunków z nimi za pośrednictwem systemu cen czy w ramach tradycyjnych hierarchicznych modeli organizacji społecznej i gospodarczej, i po trzecie, sprawia, że mogą robić więcej, ale w organizacjach formalnych, które działają poza sferą działania rynku ((Y. Benkler, The Wealth of Networks: How Social Production Transforms Markets and Freedom, New Haven-London 2009, s. 8. Jest rzeczą wymowną, że autor bezpłatnie udostępnił swoją książkę online na http://www.benkler.org.))

Gospodarka wiedzy dopiero się rodzi. Lessig zarysowuje systematyczną i zrównoważoną analizę wielkiego wyzwania, z którym dziś się borykamy: zarządzania informacją i wiedzą oraz zrównoważonej dystrybucji praw. W swojej książce precyzyjnie przedstawiając, jak rozwija się dołączalność planetarna, wynosi każdą kwestię – zawłaszczania fizycznych środków transmisji, kontroli kodów dostępu czy zarządzania treściami – na poziom, który pozwala na realistyczną ocenę i na sformułowanie praktycznych propozycji. Jego poprzednia książka, już wycisnęła piętno na naszej epoce. Bogactwo źródeł, prostota wykładu i uporządkowanie argumentów wokół kluczowych kwestii sprawiają, że The Future of Ideas to znakomita książka ((L. Lessig, The Future of Ideas: the Fate of the Commons in a Connected World, New York 2001.)) Wszyscy mamy pewne trudności ze zrozumieniem tych nowych dynamik i oscylujemy między posępną wizją Big Brothera a idylliczną wizją mnożenia się źródeł i środków, które doprowadzą do generalnej demokratyzacji wiedzy. Podobnie jak w tylu innych sprawach, uproszczenia nie wystarczą, toteż trzeba odrobić lekcję studiując to, co się dzieje.

Za punkt wyjścia przyjmijmy fakt, że gdy dziś coś kupujemy, 25 procent tego, co płacimy, jest opłatą za produkt, a 75 procent jest opłatą za badania, projekt, strategie marketingowe, reklamę, adwokatów, księgowych, public relations, tak zwane „aktywa nienamacalne”, które Gorz nazywa „niematerialnymi”. To oczywiście wielkie przybliżenie, ale nie interesuje nas tu precyzja. Interesuje nas to, że wartość dodana produktu w coraz większym stopniu przypada na włączoną w produkt wiedzę. Innymi słowy, wiedza, zorganizowana informacja stanowią czynnik produkcji, kapitał ekonomiczny pierwszej klasy. Gdy mowa o czynnikach produkcji, nie wystarczy więc mieć tradycyjnie na myśli ziemię, kapitał i siłę roboczą. Inteligentniejsze formy ich integracji i powiązań, na które pozwalają nowe technologie, stają się głównym czynnikiem waloryzacji procesów produkcyjnych. Do jakich parametrów teoretycznych należy wartość wiedzy zawartej w produktach?

Logika ekonomiczna wiedzy różni się od logiki rządzącej produkcją fizyczną. Produkt fizyczny, który komuś przekazujemy, przestaje do nas należeć, natomiast wiedza przekazana przez nas komuś innemu pozostaje z nami, nadal do nas należy i u kogoś innego może stymulować wizje generujące więcej wiedzy i innowacji. Wiedza należy do czegoś, co w ekonomii nazywamy dobrami „niekonkurencyjnymi”. Dlatego, ogólnie rzecz biorąc, społeczeństwo wiedzy nie pasuje do prywatnego zawłaszczania: implikuje produkt, który, uspołeczniając się, ulega pomnożeniu. Dlatego w przypadku copyrights i patentów mówi się jedynie o własności czasowej. Tymczasem wartość dodana do produktu przez włączoną do niego wiedzę tylko wtedy przekształca się w cenę i w rezultacie w większy zysk, gdy uniemożliwia się rozprzestrzenianie tej wiedzy. Gdy dobro jest obfite, tylko rzadkość stwarza wartość sprzedaży. Batalia dwudziestego wieku, która skupiała się na własności środków produkcji, ewoluuje, stając się w dwudziestym pierwszym wieku batalią o własność intelektualną.

Do pewnego stopnia mamy tu do czynienia z wielkim napięciem występującym w łonie społeczeństwa, które ewoluuje w kierunku wiedzy, ale rządzi się prawami epoki przemysłowej. Istotne jest tu to, że wiedzę można odtwarzać w nieskończoność i że przekształca się ona w wartość pieniężną tylko wtedy, gdy ktoś ją sobie przywłaszcza i dostęp do niej obwarowuje „prawami”. Dla tych, którzy starają się kontrolować dostęp do wiedzy, ma ona wartość tylko wtedy, gdy sztucznie, za pośrednictwem ustaw i represji, a nie mechanizmów ekonomicznych, stwarza się jej niedobór. Ze względu na samą naturę techniczną procesu, stosowanie praw reprodukcji z epoki przemysłowej w epoce wiedzy krępuje do niej dostęp. Ciekawe, że korporacje, starając się uniemożliwić swobodny obieg idei i twórczości artystycznej, żądają większej interwencji państwa. Te same interesy, które skłoniły korporacje do globalizacji terytorium, aby ułatwić cyrkulację dóbr, skłaniają je do rozczłonkowywania i utrudniania cyrkulacji wiedzy. Niewątpliwie jest to wolność gospodarcza dla korporacji, ale kosztem wolności użytkownika.

3. Czyje prawa?

Tymczasem centralna kwestia – jak produkujemy, wykorzystujemy i szerzymy wiedzę – jest nośna w dylemat. Z jednej strony jest rzeczą słuszną, aby ten, kto podjął wysiłek rozwoju nowej wiedzy, był wynagradzany za swój wysiłek. Z drugiej strony, przywłaszczenie sobie jakiejś idei tak, jakby był to produkt materialny, w końcu zabija wysiłek innowacji. Lessig daje przykład reżyserów, którzy dziś w Stanach Zjednoczonych filmują, mając w zespole adwokatów: sfilmowanie sceny ulicznej, w której przypadkiem pojawia się reklama zewnętrzna, natychmiast może sprawić, że firma reklamowa zażąda rekompensaty; sfilmowanie pokoju nastolatka wymaga długiej analizy prawnej, ponieważ każda wisząca w nim chorągiewka, każdy plakat czy obrazek mogą spowodować zarzut o bezprawne posługiwanie się obrazem i spowodować kolejne kontestacje. Czy własność intelektualna nie ma granic?

W wyniku wykupu czasopism naukowych przez wielkie grupy ekonomiczne, na jednym z uniwersytetów amerykańskich profesora, który rozdał studentom ksera swojego własnego artykułu, uznano za winnego piractwa. Co najwyżej mógł wymagać od studentów, aby kupili czasopismo z jego artykułem. Wszyscy wiedzą o absurdalnym patencie przyznanym księgarni internetowej Amazon – zakazuje on innym przedsiębiorstwom używania one click przy zakupach. Zdroworozsądkowe podejście to takie, zgodnie z którym jeśli one click jest dobry, to powinien przynieść Amazonowi zyski, ponieważ to jest normalna forma wynagradzania przedsiębiorstw za innowacje, a nie zakazywanie innym prawa korzystania z procesu, który już jest domeną publiczną. W rzeczywistości przeszkadzamy w szerzeniu postępu zamiast je ułatwiać.

Lessig wychodzi z założenia – wyraźnie sformułowanego w konstytucji amerykańskiej – że wysiłek na rzecz rozwoju wiedzy powinien być wynagradzany, ale sama wiedza nie stanowi „własności” w potocznym znaczeniu tego słowa. Na przykład liczne prawa autorskie są własnością przedsiębiorstw z jakiegoś powodu niezainteresowanych wykorzystaniem czy rozwojem wiedzy, do której przysługują im te prawa, i w ten sposób stwarzają obszary wiedzy zamrożonej. W innych krajach obowiązuje zasada use it or lose it, zgodnie z którą osoba czy firma nie może sparaliżować jakiegoś obszaru wiedzy za pomocą patentów czy praw autorskich. Wiedza ma funkcję społeczną. Mój samochód nie przestaje być moim samochodem, gdy zamykam go w garażu i o nim zapominam. Z ideami jest jednak inaczej, nie można ich zaryglować, nie można uniemożliwić innym ich rozwijania. Jest tak dlatego, że prawo własności intelektualnej nie opiera się na naturalnym prawie własności, lecz na swoim potencjale stymulowania przyszłej kreatywności.

Argument ten należy dobrze zrozumieć, bo choć na ogół profesjonaliści w tej dziedzinie zdają sobie sprawę, że dobra intelektualne mają szczególny status prawny, w argumentacji igra się z zamieszaniem, jakie w sprawach własności intelektualnej panuje w ludzkich głowach. Dobro fizyczne, na przykład mój rower, jest moją własnością z tego prostego powodu, że go kupiłem – nie wygasa ona po upływie dwudziestu lat, nie jest uwarunkowana. W przypadku dóbr intelektualnych podstawowa przesłanka polega na tym, że chodzi o dobra będące domeną publiczną, które muszą krążyć, aby wzbogaciło się społeczeństwo, a figura prywatnego zawłaszczania (przy pomocy copyrights czy patentów) zapewnia jedynie czasowe prawo do nich i jest uzasadniona tylko o tyle, o ile uważa się, że przyznanie czasowego tytułu własności zachęca ludzi do innowacji, a więc do jeszcze większego wzbogacenia społeczeństwa w sferze kulturalnej i naukowej. Całe pojęcie własności intelektualnej nie opiera się więc na pojęciu własności samej w sobie, którym usiłuje się zaszczepić poczucie winy u osób „kradnących” komuś muzykę w Internecie, lecz na użyteczności kontroli generującej większe bogactwo kulturalne dla wszystkich. Dziś, gdy zapewnia się copyrights nawet do siedemdziesięciu lat po śmierci autora (a w niektórych przypadkach do dziewięćdziesięciu), a patenty do dwudziestu lat, przy czym można przedłużać je w nieskończoność, wprowadzając do nich dodatki i uzupełnienia, rodzi się pytanie, czy prawo to sprzyja produkcji i rozpowszechnianiu kultury i innowacji, czy też przeciwnie – uniemożliwia ten proces. Oto kluczowe pytanie.

Zdaniem prawnika Jamesa Boyle’a,

jeśli nawet zakłada się, że prawa własności stwarzają większe bodźce, więcej takich praw niekoniecznie owocuje większą i lepszą produkcją i innowacją – czasem wręcz przeciwnie. Może być tak, że prawa własności intelektualnej spowalniają innowację stwarzając różnorodne zapory na drodze do dalszych innowacji. Heller i Eisenberg, posługując się ładną inwersją idei tragedii wspólnego pastwiska, określili te skutki – koszty transakcyjne spowodowane przez niezliczone prawa własności składników koniecznych do jakiejś kolejnej innowacji – jako „tragedię antywspólnot” ((J. Boyle, The Public Domain..., s. 49.)).

Należy pamiętać, że pojęcie copyright zrodziło się w celu regulacji stosunków handlowych między przedsiębiorstwami. Co ma zrobić firma, która drukuje książkę, gdy okazuje się, że inna firma też ją drukuje?

W świecie lat pięćdziesiątych względy te miały pewien sens – choć nadal można nie zgadzać się z definicją interesu publicznego. Wiele osób uważało, że copyright nie musi, a nawet nie powinno regulować prywatnych aktów niehandlowych. Ktoś, kto pożycza książkę przyjacielowi czy korzysta z rozdziału książki na zajęciach w szkole lub na uczelni, jest kimś zupełnie innym niż spółka dysponująca maszyną drukarską, która postanawia wydrukować tysiąc kopii tej książki i je sprzedać. Kserokopiarka czy VCR sprawiły, że różnica stała się niejasna, a komputer sieciowy grozi jej całkowitym zamazaniem. […] W społeczeństwie sieciowym kopiowanie nie tylko jest łatwe, ale stanowi nieodzowną część transmisji, zapisywania, cachingu, a zdaniem niektórych nawet czytania ((Tamże, s. 51.)).

U podstaw tego podejścia leży fakt, że wiedza nie rodzi się w izolacji. Wszelka innowacja opiera się na tysiącach postępów w innych okresach, w innych krajach i wraz z narastającymi wybrykami prawnymi mnożą się obszary i przypadki, w których przeprowadzenie badań pociąga za sobą takie komplikacje prawne, że po prostu wiele osób odstępuje od badań lub pozostawia je megaprzedsiębiorstwom z ich ogromnymi wydziałami prawnymi. Innowacja, praca twórcza to nie tylko output – to również input, który wynika z niezliczonych wysiłków różnych osób i przedsiębiorstw. Potrzebuje ona otwartej atmosfery współpracy. Innowacja to społecznie skonstruowany proces, toteż powinny istnieć granice jej indywidualnego zawłaszczania.

Przedsiębiorstwo, które rozwinęło jakiś proces, skłonne jest powiedzieć: to mój proces i przez dwadzieścia najbliższych lat nikt nie może korzystać z tego, co rozwinąłem. Gar Alperovitz i Lew Daly wypracowali znakomity kontrapunkt takiego podejścia. Jak rozwijają się procesy innowacji? Mamy do czynienia z rozległą konstrukcją społeczną, tworzeniem wiedzo- i badawczochłonnego środowiska, które obejmuje cały nasz system edukacyjny, ogromne nakłady publiczne i całokształt infrastruktur pozwalających upowszechniać takie osiągnięcia – od produkcji elektryczności po nowoczesne systemy komunikacji społecznej itd. Innymi słowy, proces produkcji, z którym mamy tu do czynienia, stanowi gigantyczną falę unoszącą wszystkie statki.

Unosi ona wszystkie statki, ale wynagrodzenie przypada niektórym właścicielom – tym, którzy grodzą i mówią, że mają wyłączne prawa. Nazwano to nowym enclosure movement – ruchem grodzeń. Mniejszości przywłaszczające sobie przytłaczającą większość bogactwa tworzonego przez społeczeństwo podają się za „innowatorów”, „kapitanów przemysłu”, „ludzi przedsiębiorczych” i występują pod innymi sympatycznymi nazwami, ale w rzeczywistości, w miarę jak w ciągu ostatnich stu lat rosła nagromadzona wiedza i podnosił się ogólny poziom naukowy społeczeństwa, udział tych elit w tworzeniu ogólnego zasobu pomysłów był minimalny, natomiast przywłaszczały go sobie w skali absolutnie gigantycznej, ponieważ to one pobierają opłatę za produkt finalny, który trafia na rynek.

Aktywa nienamacalne są zawłaszczane zarówno przez nieliczne korporacje, jak i przez nieliczne kraje świata – przede wszystkim przez Stany Zjednoczone. Proces ten jest bezpośrednio związany ze współczesnymi formami koncentracji dochodu. 1 procent najbogatszych rodzin amerykańskich przywłaszcza sobie większy dochód niż 120 milionów osób żyjących na samym dole drabiny społecznej ((Koncentrację dochodu w Stanach Zjednoczonych prześledzono systematycznie na www.toomuch.org i w pracach Sama Pizzigati opublikowanych tamże. O koncentracji dochodu na planecie zob. The Inequality Predicament, New York 2005.)). Na świecie 97 procent patentów znajduje się w rękach przedsiębiorstw krajów bogatych.

Innymi słowy, na szczycie piramidy gromadzi się ogromne bogactwo, które nie wynika z tego, co wnoszą usytuowane tam osoby, ale z tego, że zawłaszczyły one coś, co historycznie nagromadzono przez wiele pokoleń. Jest to bogacenie się, któremu nie towarzyszy odpowiedni wkład produkcyjny. Zgodnie z terminologią książki pt. Unjust Deserts, mamy tu do czynienia z niezasłużonym [not deserved] zawłaszczeniem, coraz bardziej zniekształcającym dynamiki ekonomiczne i funkcjonalność czegoś, co nazywa się rynkiem. ((Joseph Stiglitz zawdzięcza Nagrodę Nobla, którą otrzymał od Banku Szwecji, swojemu studium o wpływie asymetrii informacji. Wolny dostęp do wiedzy jest o wiele szerszą sprawą niż walki między wydawnictwami i innymi przedsiębiorstwami, które zapewniają dobrom kulturalnym podpory fizyczne. Niesamowita akumulacja fortun przez spekulantów finansowych również wiąże się z nierównoprawnym dostępem do informacji. Według Economist, dziś 40 procent zysków korporacyjnych w Stanach Zjednoczonych bierze się z renty finansowej: „In America the industry’s share of total corporate profits climbed from 10% in the early 1980s to 40% at its peak in 2007.” – A Special Report on the Future of Finance, “The Economist”, 24 stycznia 2009 r., s. 20.)).

Jak opisali to Alperovitz i Daly, gdy Monsanto uzyskuje wyłączną kontrolę nad określonym postępem w dziedzinie nasion tak, jakby innowacja ta była tylko dziełem tego przedsiębiorstwa, zapomina o procesie, który doprowadził do tego postępu.

To, czego oni – nigdy – nie muszą brać pod uwagę, to olbrzymia inwestycja zbiorowa, która spowodowała rozwój genetyki od jej izolowanych początków do punktu, w którym spółka ta podejmuje decyzję. Cała wiedza biologiczna, statystyczna i inna, bez której niemożliwy byłby rozwój jakichkolwiek dzisiejszych wysoko wydajnych i odpornych na choroby nasion, oraz wszelkie publikacje, badania, edukacja, szkolenia i związane z nimi pomysły i urządzenia techniczne, bez których na każdym etapie rozwoju nie można by komunikować i pielęgnować procesu nabywania wiedzy i samej wiedzy, a następnie przekazywać jej z pokolenia na pokolenia, jak również ucieleśniać w wyszkolonej sile roboczej techników i uczonych – to wszystko spółka dostaje za darmo, jako dar przeszłości.

Opatrując produkt finalny swoją marką, pobiera się opłatę od całokształtu wiedzy wcześniej uzyskanej przez ludzkość ((G. Alperovitz, L. Daly, Unjust Deserts: How The Rich Are Taking Our Common Inheritance and Why We Should Take It Back, London-New York 2008, s. 55.)). Należy podkreślić, że nie chodzi tu ani o krytykę technologii, ani o krytykę sprawiedliwego wynagradzania tych, którzy przyczynili się do ich rozwoju. W obecnej epoce rewolucji technologicznej, w najrozmaitszych dziedzinach technicy rozwijają zgoła niezwykłe narzędzia postępu. To jednak nie technicy ani uczeni czy artyści ustanawiają prawa rządzące komercjalizacją, zawłaszczaniem i użytkowaniem ich twórczego wkładu: czynią to grupy nacisku, polityczne lobbies, kancelarie adwokackie, specjaliści w zakresie marketingu i inni pośrednicy dyktujący reguły gry i nietroszczący się o to, czy będą one korzystne dla społeczeństwa lub czy umotywują twórców. Pośrednicy ci, starając się maksymalizować korzyści, które czerpie tylko jedna grupa aktorów, nikomu poza sobą nie wyświadczają przysługi ((W najróżniejszych dziedzinach gospodarki świat korporacyjny w coraz mniejszym stopniu kontrolują producenci – powiedzmy „inżynierowie” procesu ekonomicznego, którzy rozwijają procesy technologiczne i produkcyjne, a w coraz większym holdingi, firmy marketingowe, firmy pośrednictwa finansowego, prawnego itp. Rozwijamy pojęcie kontroli procesów produkcji za pośrednictwem „aktywów nienamacalnych” w Demokracji ekonomicznej.)).

4. Swoboda dostępu

Problem zaostrza się drastycznie, gdy pod kontrolę przechodzą nie tylko idee, ale również środki ich transmisji. Gdy hollywoodzki producent kontroluje nie tylko produkcję treści (film), ale również rozmaite kanały dystrybucji, a nawet sale kinowe, w rezultacie swoboda obiegu idei ulega drastycznemu zachwianiu równowagi. Lessig stwierdza, że w Stanach Zjednoczonych na filmy zagraniczne, na które jeszcze niedawno przypadało 10 procent sprzedanych biletów, dziś przypada 0,5 procent, co generuje kulturę niebezpiecznie izolowaną od świata. Wraz z postępującą kontrolą na trzech poziomach – infrastruktury fizycznej, kodów i treści – swoboda obiegu idei, nawet w Internecie, szybko ulega ograniczeniom. Wielkie przedsiębiorstwa nie przestają badać naszych komputerów za pomocą spiders czy bots, sprawdzając, czy przypadkiem bez odpowiedniego zezwolenia nie wymieniamy jakiegoś chronionego nazwiska czy zestawu idei.

Pod tym względem bardzo wymowna jest przytoczona w książce Lessiga myśl Thomasa Jeffersona z 1813 roku:

Jeśli przyroda sprawiła, że jakaś rzecz najmniej ze wszystkich nadaje się do tego, aby być wyłączną własnością, to jest nią działanie mocy myślowej zwanej ideą… To, że idee powinny szerzyć się swobodnie od jednej osoby do innej na całej kuli ziemskiej z korzyścią dla moralnego i wzajemnego kształcenia ludzi oraz poprawy ich kondycji, wydaje się szczególnie i dobrowolnie zaprojektowane przez przyrodę, gdy uczyniła je zdolnymi do szerzenia się jak ogień, wzdłuż i wszerz, nie uszczuplając ich ciężaru gatunkowego w żadnym punkcie, i jak powietrze, którym oddychamy i w którym poruszamy się i istniejemy fizycznie, nie będąc zdolni do jego uwięzienia czy wyłącznego zawłaszczenia. Tak więc, z natury rzeczy wynalazki nie mogą być przedmiotem własności ((L. Lessig, The Future of Ideas..., s. 94. Zob. także: J. Boyle, The Public Domain..., s. 20.)).

Przedsiębiorstwo, które instaluje jedną z tak ważnych infrastruktur, jaką jest kabel, jest właścicielem kabla. Czy jednak wolno mu dyktować, kto może i kto nie może mieć dostępu do transmisji za pomocą tego kabla? Dla przedsiębiorstwa porozumienia z innymi przedsiębiorstwami, gwarantujące wyłączność, a więc stanowiące rodzaj zagrody komunikacyjnej, mogą stanowić bodziec ekonomiczny. Na przykład Disney zaciekle bił się o taką wyłączność. Surowość batalii między przedsiębiorstwami na tym polu pozostawia niewiele miejsca dla ostatecznego celu całego tego procesu, tak dobrze wyrażonego przez Thomasa Jeffersona, którym jest społeczna użyteczność obiegu idei. Rząd może nawet sprywatyzować konserwację drogi i zezwolić na ustawienie punktów poboru opłat, ale zapewnia jej publiczny charakter i żadna firma administracyjna nie może uniemożliwić nikomu swobodnego dostępu do tej drogi. A jak funkcjonuje infolinia? W Chicago, podobnie jak w wielu innych miastach amerykańskich, zarząd miasta instaluje kable publiczne, aby zapewnić użytkownikom możliwość nadawania i odbierania tego, co zechcą, ograniczając presję przedsiębiorstw prywatnych, które chcą zawierać umowy o wyłącznym dostępie dla określonego rodzaju klientów. W Kanadzie proces ten upowszechnia się jako reakcja na kontrole zaprowadzane przez przedsiębiorstwa. Podobnie jak drogi, infolinie powinny stanowić tak zwane commons – przestrzenie wspólne, które pozwalają swobodnie komunikować się przestrzeniom prywatnym.

Szczegółowa analiza wykorzystania spektrum fal radiowych i telewizyjnych jest pod tym względem bardzo wymowna. W praktyce rząd amerykański przyznaje pasma gigantom medialnym tak, jak robi się to w Brazylii, w zasadzie eliminując możliwość posiadania przez każdą społeczność swoich mediów, co dziś jest technicznie jak najbardziej możliwe i tanie. Zawsze powtarza nam się, że spektrum jest ograniczone, toteż można przyznać je tylko niektórym, a ci niektórzy oczywiście monopolizują dostęp. W praktyce stwarzamy żałosne „Berlusconi society.

Po pierwsze, emisja radiowa z nadajnika o małej mocy [low power radio service] jest jak najbardziej możliwa i nie należy potępiać jej jako piractwa. Po drugie – co ważniejsze – poglądu, że spektrum jest ograniczone, bronią przedsiębiorstwa, ale jest on prawdziwy tylko dlatego, że używają one technologii, które marnują spektrum: ponieważ mają monopol; nie interesują ich na przykład radia programowalne, dzielące się pasmem [software defined radios], które pozwalają używać fal tak samo, jak w innych mediach, korzystając z „ciszy” i niepełnego wykorzystania spektrum dla zapewnienia różnych komunikacji jednocześnie, tak, jak to dziś dzieje się na każdej linii telefonicznej. Lessig odnosi się bardzo krytycznie do tego gigantycznego marnotrawstwa tak ważnego bogactwa – jest to bogactwo naturalne, nikt go nie stworzył, toteż przysługuje na podstawie publicznego zezwolenia – jakim jest spektrum elektromagnetyczne.

Te stare formy wykorzystania spektrum powinniśmy właśnie uważać za zanieczyszczanie środowiska: wielkie i idiotyczne maszty najeżdżają eter potężnymi emisjami, uniemożliwiając rozkwit użytków na mniejszą skalę, mniej hałaśliwych i skuteczniejszych… Na przykład telewizja komercjalna powoduje ogromne marnotrawstwo spektrum; w większości kontekstów ideałem byłoby przeniesienie jej z powietrza do kabli ((L. Lessig, The Future of Ideas..., s. 243.)).

Lessig jest pragmatyczny. Na przykład w przypadku spektrum proponuje, aby w każdym jego segmencie rozszerzyć powszechnie dostępne pasmo, równoważąc prywatne zawłaszczanie. W różnych dziedzinach, które analizuje, szuka rozwiązań pozwalających wszystkim żyć. Jego troska jest jednak jasna. W wolnym tłumaczeniu, „technologia ze swoimi prawami pozwala obecnie na niemal doskonałą kontrolę nad treścią i jej dystrybucją. Ta doskonała kontrola zagraża potencjałowi innowacji, który obiecuje Internet” ((Tamże, s. 249.)).

5. Koszt dostępu

Jeremy Rifkin analizuje ten sam proces z innego punktu widzenia, wykazując zwłaszcza, że gospodarka wiedzy zmienia nasze stosunki z procesem ekonomicznym w ogóle. Podstawowym argumentem jest to, że przechodzimy z epoki, w której istnieli producenci i nabywcy, w epokę, w której są dostawcy i użytkownicy. Zmiana jest głęboka. W praktyce nie kupujemy już telefonu (lub jego kupno jest symboliczne). Co miesiąc płacimy za prawo do użytkowania go, do komunikowania się. Płacimy również za dostęp do co przyzwoitszych programów telewizyjnych. Nie płacimy już za wizytę u lekarza: co miesiąc płacimy za plan dostępu do ochrony zdrowia. Nasza drukarka kosztuje niewiele – liczy się zmuszenie nas do regularnych zakupów odpowiedniego tonera ((J. Rifkin, The Age of Access: the New Culture of Hypercapitalism, Where all of Life is a Paid-For Experience, New York 2001; w Brazylii książka ta ukazała się pt. A era do acesso: a transição de mercados convencionais para networks e o nascimento de uma nova ekonomia, São Paulo 2001, a po polsku pt. Wiek dostępu: nowa kultura hiperkapitalizmu, w której płaci się za każdą chwilę życia, tłum. E. Kania, Wrocław 2003. Ta konieczność wnoszenia opłat za wszystko, co robimy, może być uciążliwa. Wielu inwestuje oszczędności w swoje domy, korzystając z bezpieczeństwa, jakie zapewnia własny dach nad głową, który nie będzie zależał od zmiennej zdolności płacenia komornego. Dziś wszystko coraz bardziej zależy od niezliczonych „komornych” i na horyzoncie nie widać perspektywy spokojniejszego życia. Osoba, która z jakiegoś powodu traci swoje źródło dochodu, tym samym zostaje zupełnie pozbawiona dostępu do ogółu usług, za które trzeba regularnie wnosić opłaty. Dziś z tej perspektywy należy widzieć również szczególnie dramatyczną sytuację lokatorów o niskich dochodach, ale w rzeczywistości wszyscy czujemy się coraz bardziej osaczeni. Co krok w naszym życiu egzekwuje się opłaty. Dobre to były czasy, gdy musieliśmy płacić tylko podatki. Pojęcie bezpłatnego dostępu publicznego toruje sobie energicznie drogę po prostu z powodu zdrowego rozsądku konsumentów i świadomości dyskryminacyjnego wymiaru prywatnego zawłaszczania.)).

Przykłady są niezliczone. Rifkin uważa tę tendencję za charakterystyczną dla „epoki dostępu”. W naszej pracy A reprodução social już ją zanalizowaliśmy, charakteryzując za pomocą pojęcia „kapitalizmu punktów poboru opłat”. Wystarczy przyjrzeć się wysokości opłat, które uiszczamy za prawo do usług ze strony banku, czy temu, jak plażowe kondominia zamykają dostęp do morza i jak w reklamach „oferuje” nam się jego wspaniałe fale, tak, jakby je stworzono. Bezpłatny dostęp do morza nie nabija nikomu kabz. Zamknijmy więc plaże ((L. Dowbor, A reprodução social, Petrópolis 2003.)).

Tak oto kapitalizm stwarza niedobory, ponieważ niedobory podnoszą ceny. W tej logice absurdu im mniej dóbr mamy do dyspozycji, tym droższe się okazują i tym więcej potencjalnej wartości nabierają w oczach tych, którzy je kontrolują. Nic prostszego, niż zanieczyścić rzeki, aby powiedzieć: „łowisz, to płać” czy nakłonić, abyśmy kupowali „wyprodukowaną” wodę. Nic prostszego niż uniemożliwić lub utrudnić dostęp do Skype’a, aby zmusić nas do większych wydatków na tradycyjną telefonię komórkową.

W ten sposób znikają wszystkie bezpłatne przestrzenie i coraz bardziej stajemy się więźniami pościgu na wzrostem naszego dochodu miesięcznego, bez którego bylibyśmy pozbawieni szeregu podstawowych usług – nawet udziału w kulturze, która nas otacza. Życie przestaje być spacerem czy konstrukcją, która do nas należy, i staje się permanentnym biegiem od jednego punktu poboru opłat do drugiego. Tam, gdzie dawniej ludzie mieli przyjemność gry na instrumencie, dziś płacą za prawo dostępu do muzyki. Tam, gdzie dawniej grali w piłkę, dziś oglądają widowisko sportowe wcinając na kanapie chrupki – wszystko dzięki pay-per-view. To, co konstruujemy, to permanentny „pay-per-life”.

Przesunięcie teoretyczne jest znaczne. Właściciel środków produkcji miał klucz do fabryki – dobra fizycznego, które stanowiło konkretną własność: dziś jest panem procesu i pobiera opłaty za korzystanie z niego. Ponieważ zaś procesy stają się coraz gęstsze pod względem informacji i wiedzy, wielkiego znaczenia nabiera własność intelektualna – patenty i prawa autorskie. Ponieważ wiedza stanowi dobro, które przechodząc od nas w posiadanie innych nie przestaje do nas należeć, i ponieważ żyjemy w epoce technologii dołączalności, rozsiewa się ona na olbrzymią skalę, a jej prywatne zawłaszczanie temu przeszkadza. Tak więc, widać całą wagę przytoczonego wyżej stwierdzenia Gorza, że „środki produkcji stają się zawłaszczalne i można się nimi dzielić”. Nie przypadkiem rokowania w sprawie Handlowych Aspektów Praw Własności Intelektualnej (TRIPS) stanowią główną debatę w Światowej Organizacji Handlu i są w samym centrum walk o wolne społeczeństwo. W ubiegłym stuleciu batalia toczyła się wokół własności dóbr produkcyjnych, natomiast dziś przeniosła się ona w sferę gospodarki twórczości.

6. Nierównomierny dostęp

„Innowacja”, pisze Stiglitz, „jest kluczem do sukcesu nowoczesnej gospodarki. Problem polega na tym, jak najlepiej ją promować. Świat rozwinięty starannie wypracował ustawodawstwo, które daje innowatorom wyłączne prawo do ich innowacji i płynących z nich zysków. Lecz za jaką cenę? Narasta poczucie, że coś jest nie tak z systemem rządzącym własnością intelektualną. Istnieje obawa, że w krajach rozwijających się skupianie się na zyskach bogatych spółek równa się wyrokowi śmierci dla bardzo biednych”.

Na przykład, wyjaśnia Stiglitz, „tak jest zwłaszcza wtedy, gdy patentami obejmuje się coś, co dotychczas było domeną publiczną, i się je «prywatyzuje», co prawnicy specjalizujący się we własności intelektualnej nazwali nowym «enclosure movement». Dobre przykłady to patenty na ryż basmati (który Hindusi – tak im się zdawało – znają od setek lat) czy na właściwości lecznicze szafranu indyjskiego.”

Według autora „kraje rozwijające się są uboższe nie tylko dlatego, że mają mniej zasobów, ale również dlatego, że między nimi a krajami rozwiniętymi istnieje rozziew w sferze wiedzy. Dlatego tak ważny jest dostęp do wiedzy. Lecz reguły własności intelektualnej (zwane TRIPS) zapisane w porozumieniu urugwajskim, umacniając panowanie [stranglehold] nad tą własnością, ograniczają dostęp krajów rozwijających się do wiedzy. TRIPS narzucają system, którego nie zaprojektowano optymalnie dla rozwiniętego kraju przemysłowego i który jest jeszcze mniej adekwatny dla kraju biednego. Byłem członkiem Rady Ekonomicznej prezydenta Clintona w czasach, gdy dobiegały końca rokowania Rundy Urugwajskiej. W Biurze Polityki Naukowej i Technologicznej sprzeciwialiśmy się TRIPS. Uważaliśmy, że są one katastrofalne dla nauki amerykańskiej, katastrofalne dla świata nauki, katastrofalne dla krajów rozwijających się” ((J. Stiglitz, A Better Way to Crack It, “New Scientist”, 16 września 2006, s. 20.)).

Sprawa nabrała bardziej dramatycznego wymiaru, gdy wraz ze światową zapaścią klimatyczną konieczne stało się zapewnienie całemu światu dostępu do najnowocześniejszych technologii pozwalających na substytucję praktyk chłonnych w emisję gazów cieplarnianych. W zaleceniach zawartych w sprawozdaniu Narodów Zjednoczonych pt. World Economic and Social Survey 2009 za kluczowe dla zredukowania presji katastrof ekologicznych w Trzecim Świecie uważa się poszukiwanie „zrównoważonego reżimu własności intelektualnej dla transferu technologii”. Poza sugestią, aby do maksimum wykorzystać „elastyczności” istniejące w systemie, w raporcie sugeruje się, że

na poważne rozważenie zasługują takie opcje, jak zezwolenie krajom rozwijającym na wyłączenie sektorów krytycznych spod kontroli patentów, podobnie jak stworzenie globalnej puli technologii w celu sprostania zmianie klimatycznej, ponieważ umożliwiłyby one pewny i przewidywalny dostęp do technologii, a ponadto stymulowałyby badania rozwojowe, które są tak nieodzowne dla ich adaptacji do warunków lokalnych i rozpowszechnienia, co jeszcze bardziej obniżyłoby koszty technologii. Poza tym należy zbadać sposoby dostępu przedsiębiorstw krajów rozwijających się do technologii finansowanych ze środków publicznych ((UN, World Economic and Social Survey 2009, Overview, s. 21.)).

Tak więc w sprawozdaniu o wielkim znaczeniu międzynarodowym mamy wyraźnie wyłożoną potrzebę wyjścia poza protekcjonizm patentów. Równie interesujące jest stwierdzenie, że nie byłoby to przeszkodą, lecz bodźcem dla „badań rozwojowych, które są tak nieodzowne”, nie mówiąc już o redukcji kosztów.

To ważna wypowiedź w epoce, w której w dobrym tonie jest respektowanie własności intelektualnej, a w istocie respektowanie jej monopolizacji. Potrzebujemy elastyczniejszych i inteligentniejszych reguł, a przede wszystkim skrócenia absurdalnych, kilkudziesięcioletnich terminów, które radykalnie ekstrapolują czas konieczny do odzyskania przez przedsiębiorstwo środków zainwestowanych w nowe technologie. Jeśli chodzi o opatentowywanie dóbr naturalnych krajów ubogich, aby pobierać opłaty za tradycyjną produkcję, to mamy już do czynienia ze zwykłym piractwem. W tym przypadku piractwo idzie z góry ((Na przykład w przypadku kakaowca wielokwiatowego, euterpy warzywnej i soku z trzciny cukrowej Brazylia musiała stoczyć międzynarodowe batalie prawne, aby odzyskać do nich prawa, których ją pozbawiono patentami w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Japonii. Słabsze kraje nie mają jak temu sprostać. Biopiractwo jest bardzo szerokim zagadnieniem, ale niebieskoocy piraci nie zajmują dużo miejsca w mediach.)).

Tak więc gospodarka wiedzy zarysowuje nowy międzynarodowy podział pracy między krajami, które koncentrują się na dobrach niematerialnych – badaniach rozwojowych, wzornictwie i projektowaniu, adwokaturze, księgowości, reklamie, systemach kontroli – a krajami, które skupiają się na zadaniach związanych z produkcją fizyczną. Tam, gdzie dawniej mieliśmy na jednym polu produkcję surowców, a na innym produkcję wyrobów przemysłowych, dziś przechodzimy do podziału pracy bardziej polegającego na podziale produkcji na materialną i niematerialną.

Szczególnie interesującą lekturą na tym polu jest książka Ha-Joon Changa Kicking Away the Ladder, w której pokazano, jak kraje dziś rozwinięte przywłaszczały sobie wiedzę stworzoną w jakiejkolwiek części świata, kopiując, rabując lub szpiegując, nie troszcząc się o własność intelektualną. Pięły się w górę używając drabiny, a teraz ją odrzucają, uniemożliwiając innym pójście w ich ślady. Co by się stało z Japonią czy Koreą Południową, gdyby były zmuszone zamknąć oczy na innowacje reszty świata albo płacić wszystkie royalties? Książka Changa jest niezwykle dobrze udokumentowana; pokazuje się w niej, jak przed Azjatami Stany Zjednoczone postępowały tak samo wobec Anglii, a jeszcze wcześniej Anglia postępowała tak samo wobec Holandii. Dziś utrudnia się systematycznie swobodny dostęp biednych krajów do wiedzy – podstawowy warunek postępu w tych krajach i zrównoważenia planety – gdy tymczasem powinno mu się sprzyjać i go dotować, aby zmniejszyć piętrzące się tragedie społeczne i ekologiczne ((Ha-Joon Chang, Kicking Away the Ladder: Development Strategy in Historical Perspective, London 2002; w Brazylii Edição da UNESP, 2003; w innej książce, Globalization, Economic Development and the Role of the State, New York 2003, Chang przedstawia wyniki rozmaitych badań nad wpływem protekcjonizmu stwarzanego w ten sposób przez kraje rozwinięte i konkluduje: „Wykazaliśmy, że nie ma podstaw teoretycznych ani empirycznych, które wspierałyby argument, że silna ochrona prywatnych praw własności intelektualnej jest konieczna dla postępu technologicznego, a tym samym dla rozwoju gospodarczego, szczególnie w przypadku krajów rozwijających się”. To, „komu przynosi to korzyści”, jest w tej sprawie jasne: 97 procent patentów całego świata należy do krajów rozwiniętych (tamże, s. 293). W rzeczywistości rozszerzenie zakresu patentów i praw autorskich stanowi nową formę protekcjonizmu, przystosowaną do gospodarki wiedzy, podobną do taryf celnych na dobra fizyczne, tak energicznie potępiane przez adeptów globalizacji.)).

7. Wynagradzanie wkładów

Tak, jak kamień rzucony do jeziora wywołuje rozchodzące się fale, tak też w wielu dziedzinach nowe technologie wiedzy wypierają tradycyjne formy organizacji społecznej i gospodarczej. W grę wchodzą nie tylko sam „twórca” i jego wynagrodzenie lub nie tylko posiadacz copyright czy patentu. Zmiana treści produkcji stwarza nowe stosunki produkcji i stawia na głowie sprawę wynagrodzenia za pracę. W tej sferze tak kluczowy dla naszych społeczeństw mechanizm, jak mierzenie pracy liczbą przepracowanych godzin, staje się coraz mniej istotny. Sprawiedliwe wynagrodzenie za wysiłek staje się coraz bardziej złożone.

Twórczy wkład w postaci nowatorskich idei nie będzie zależał od czasu, który spędzamy, siedząc przy biurku. Gorz cytuje raport dyrektora zasobów ludzkich koncernu Daimler-Chrysler: wkład „współpracowników”, jak uprzejmie nazywa ich dyrektor, „nie będzie mierzony liczbą godzin ich obecności, lecz na podstawie osiąganych celów i jakości wyników. To ludzie przedsiębiorczy” ((A. Gorz, O imaterial..., s. 17.)). Tak pracowników awansuje się do rangi ludzi przedsiębiorczych i – zdaniem Gorza, dlaczego nie? – do rangi przedsiębiorców.

Miejsce tego, kto zależy od płacy, ma zająć przedsiębiorca, który dysponuje swoją własną siłą roboczą i decyduje o swoim własnym szkoleniu, doskonaleniu, o swoim planie zdrowia itd. „Osoba jest przedsiębiorstwem.” Zamiast wyzysku mamy do czynienia z samowyzyskiem i samokomercjalizacją „Ja S.A.”, przynoszącą zyski wielkim przedsiębiorstwom, które są klientami samoprzedsiębiorcy ((Tamże, s. 10.)).

Dziś ten, kto pracuje w tych sferach, często zabiera swój laptop do domu i pracuje w nocy i w weekend. Czy ktoś mu za to płaci? Centralny problem polega na tym, że w epoce wiedzy rozczłonkowanie zadań i sztuczna izolacja procesów produkcji są szkodliwe. Don Tapscott, który bada ten problem w sferze przedsiębiorczości, jako przykład podaje bezużyteczność badaczy pracujących każdy z osobna ze swoim małym zasobem wiedzy.

Dziesięć lat temu astronomia była jeszcze synonimem grup posiadających wyłączność na określone dane i publikujących indywidualne wyniki. Teraz jest zorganizowana wokół wielkich zbiorów danych, które kodyfikuje i którymi dzieli się i dysponuje cała społeczność ((D. Tapscott, A. Williams, Wikinomics: como a colabaração em massa pode mudar o seu negócio, Rio de Janeiro 2007, s. 198.)).

Jak wynagradza się innowacje wynikające z takiej współpracy? Postęp technologiczny nie zachodzi na izolowanych wyspach. W takiej przodującej dziedzinie, jak robotyka, badacze zdali sobie sprawę, ile każdy z nich z osobna inwestował w rozwój tych samych systemów zamiast udostępnić je i podzielić się swoim dorobkiem ze wszystkimi. „System operacyjny dla robotów [Robot Operating System – ROS] to całokształt programów zapisanych w oprogramowaniu otwartym, którego celem jest służyć za wspólną platformę szerokiemu wachlarzowi badań w dziedzinie robotyki. Używają go między innymi zespoły na Uniwersytecie Stanfordzkim w Kalifornii, w MIT i na Uniwersytecie Technicznym w Monachium (Niemcy)” ((Mc. Campbell, Robots to Get Their Own Operating System, “New Scientist”, 8 sierpnia 2009, s. 18.)).Gdzie bylibyśmy, gdyby wszyscy oni oczekiwali, że wynagrodzi się ich za ułamek innowacji, której dokonali, współpracując ze sobą, a co więcej, korzystając z wolnego oprogramowania?

Za sprawą wolnego dostępu, który się upowszechnia, „www” stało się podstawowym elementem naszego życia, rewolucją. Wiele osób mniema, że wynaleźli je Amerykanie i rzadko napotykamy odniesienia do sprawcy tej prawdziwej rewolucji w sferze dołączalności planetarnej, którym był Brytyjczyk Tim Beners-Lee; rozwinął on ten system w laboratorium Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych (CERN) na granicy francusko-szwajcarskiej. Nie wiemy również, że systemem tym rządzi organizacja pozarządowa – konsorcjum non-profit. Dzięki temu procesowi współpracy bardziej produktywna stała się również cała przedsiębiorczość światowa. Co by było, gdybyśmy mieli płacić, ilekroć dołączamy, informować o tym kartę kredytową itd.? W3C – tak nazywa się konsorcjum, które koordynuje naszą dołączalność planetarną – prosi o darowizny, niczym jakaś organizacja pozarządowa, która chce chronić klimat. Obliczono już, że Berners-Lee byłby bogatszy od innych magnatów, ale on wolał być bardziej pożyteczny. Jak się go wynagradza? Konsulting, badania, książki, wykłady – środków do życia mu nie brakuje. Są to jednak takie wynagrodzenia, jakie nie przeszkadzają racji bycia produktu ((Notatka w Wikipedii o autorze: „Berners-Lee bezpłatnie udostępnił swój pomysł, nie opatentowując go ani nie żądając honorarium. World Wide Web Consortium postanowiło, że jego standardy powinny opierać się na technologii wolnej od honorariów, tak, aby łatwo mogły być stosowane przez kogokolwiek. („Berners-Lee made his idea available freely, with no patent and no royalties due. The World Wide Web Consortium decided that its standards should be based on royalty-free technology, so that they could easily be adopted by anyone.”) )).

Forma wypracowania, udostępniania i zawłaszczania wiedzy online powoduje co najmniej tak głębokie organizacyjne trzęsienie ziemi, jak powstanie fabryk w epoce rewolucji przemysłowej. Do masowej produkcji dóbr materialnych mieliśmy potężne maszyny zgrupowane w jednostkach fabrycznych, ośmiogodzinny dzień pracy, pracę najemną, infrastruktury transportu wielotonowego. Co będziemy mieli w gospodarce wiedzy?

Książka Erica S. Raymonda pt. The Cathedral and the Bazaar to klasyczne dziełko w swojej dziedzinie; Raymond przedstawia konkretne formy organizacji żywiołowego, opartego na współpracy wkładu sieciowego w rozwój innowacji w sferze technologii informacji. Jest rzeczą naturalną, że wielkie grupy prywatne, których fortuna zależy od ograniczeń dostępu do wiedzy – ponieważ tylko ich ścisła kontrola uniemożliwia swobodne użytkowanie wiedzy, a więc pozbawienie jej wartości handlowej – starają się demonizować całą tę dziedzinę działalności. Tak więc na przykład hakerów, społeczność opartą na zasadach współpracy i zajmującą się innowacjami technologicznymi, wrzuca się do jednego worka z krakerami, którzy rozsiewają wirusy, usiłują włamywać się do kont bankowych itd.

Chodzi tu o wyjaśnienie logiki kooperacyjnej wynikającej z postępu technologicznego, wychodząc z założenia, że niezliczone pomysły żywiołowo wnoszone do konstrukcji innowacyjnej mogą stanowić zróżnicowany proces produkcji. U podstaw leży pojęcie pozytywnych sieciowych efektów zewnętrznych [positive network externalities], które pozwalają przełamywać podział na producenta i klienta, ponieważ klient również staje się współpracownikiem procesu ((E.S. Raymond, The Cathedral and the Bazaar: Musings on Linux and Open Source, Cambridge 2001, s. 144.)). Na czym polega zagrożenie? „Rozróżnienie między wartością użytkową a wartością sprzedaży pozwala nam dostrzec kluczowy fakt: to, że tylko wartość sprzedaży, a nie wartość użytkowa jest zagrożona przejściem od oprogramowań zamkniętych do oprogramowań otwartych [open source]” ((Tamże, s. 129.)). Przeciwnie – wartość użytkowa rośnie zarówno dlatego, że upowszechnia się dostęp do niej, jak i dlatego, że zróżnicowani użytkownicy mogą wnosić do procesu produkcji pomysły, na które wpadają osoby naprawdę borykające się z niezliczonymi i rozmaitymi problemami powstającymi w tym procesie.

Raymond świetnie wyjaśnia, że procesy związane z wiedzą są interaktywne. Sam zakup oprogramowania ma niewielkie znaczenie – liczy się proces wspierający, utrzymanie ruchu, obsługa i aktualizacja.

Jeśli (jak powszechnie się przyjmuje) ponad 75 procent kosztów cyklu życiowego typowego projektu oprogramowania przypada na utrzymanie ruchu, odpluskwianie i rozszerzenia, to powszechna polityka cenowa polegająca na wysokiej stałej cenie nabycia i stosunkowo niskich lub zerowych opłatach za obsługę techniczną musi mieć skutki, które nikomu nie służą ((Tamże, s. 120.)).

Powracamy tu do kwestii przesunięcia się tego punktu łańcucha produkcyjnego, w którym się wynagradza. Pobieranie opłat we wszystkich punktach po prostu uniemożliwia proces ((Bardzo interesującą innowacją jest rozwój Software Público Brasileiro, Brazylijskiego Oprogramowania Publicznego. Jest to projekt Ministerstwa Planowania, który polega na produkcji rozmaitych oprogramowań zarządzania – na przykład zarządzania szkołami – przy czym administratorzy szkół mogą wprowadzać do nich ulepszenia lub adaptacje, w porozumieniu z doradcami online, którzy pomagają przy obsłudze, i programistami zarejestrowanych oprogramowań. To wszystko przebiega w atmosferze współpracy, a wynagrodzenia ustala się elastycznie, w zależności od wkładu, ale każdy wkład natychmiast staje się dostępny dla wszystkich. Szczegóły na www.infobrasil.inf.br i na projeto-spb@cti.gov.br)).

Raymond, który bada zwłaszcza ograniczenia oprogramowań żargonowo określanych mianem shelfware, to znaczy zalegających półki sklepowe u sprzedawców lub półki domowe u nabywców, jasno przedstawia ten dylemat gospodarki wiedzy, do której usiłuje się stosować reguły panujące w przemyśle.

W świecie oprogramowania otwartego szuka się możliwie najszerszej bazy użytkowników, aby uzyskać maksymalne sprzężenie zwrotne i możliwie najprężniejszy rynek wtórny; w przypadku oprogramowania zamkniętego szuka się tak wielu nabywców, ale tak niewielu rzeczywistych użytkowników, jak to tylko jest możliwe. Dlatego logika modelu fabrycznego najlepiej nagradza tych, którzy produkują shelfware – oprogramowania w wystarczającym stopniu wprowadzone na rynek, aby zapewnić im sprzedaż, ale w praktyce bezużyteczne. Odwrotna strona medalu to fakt, że większość sprzedawców, którzy trzymają się modelu fabrycznego, na dłuższą metę upada. Finansowanie w nieskończoność wydatków serwisowych ze stałej ceny ma jedynie sens na rynku, który rozszerza się na tyle szybko, że koszty obsługi technicznej i cyklu życiowego, które pociąga za sobą wczorajsza sprzedaż, można pokrywać z jutrzejszych przychodów. Gdy rynek dojrzewa i spadają obroty, większość sprzedawców ma tylko jedno wyjście – musi obciąć wydatki osierocając produkt ((E.S. Raymond, The Cathedral and the Bazaar..., s. 120-121.)).

Innymi słowy, pisze Raymond, „oprogramowanie to w przeważającym stopniu wytwór przemysłu usługowego, który ulega uporczywemu, lecz bezpodstawnemu złudzeniu, że jest przemysłem przetwórczym” ((Tamże, s. 120.)). Nie ma większego sensu zakup ładnego pudełka z oprogramowaniem, sprawiającego wrażenie, że kupujemy namacalną „rzecz”, gdy w rzeczywistości kupujemy produkt, który zdezaktualizuje się po kilku miesiącach. Kluczowe znaczenie ma system dostępu i obsługi.

Jesteśmy w samym sercu dyskusji o nowych logikach ekonomicznych i organizacyjnych, które pociąga za sobą przechodzenie do gospodarki wiedzy. Na przykład coraz częściej pojawia się inna forma wynagrodzenia: uznanie w oczach innych, reputacja, którą przynosi uzyskana kompetencja, pozwalają ludziom inaczej równoważyć swoje budżety. Samo zamiłowanie do innowacji, do odkrywania nowych mechanizmów, komponowania ładnej muzyki jest na ogół podstawowym elementem motywującym. Trudno wyobrazić sobie, aby Pasteur ograniczył swoją dociekliwość naukową tylko dlatego, że nie mógłby opatentować wynalezionej przez siebie szczepionki.

Tak czy inaczej, rozwija się cały wachlarz nowych powiązań, toteż trzeba, abyśmy przyglądali się im tolerancyjnie i spokojnie, szukając rozwiązań po linii „win-win” i rzeczywistej równowagi interesów rozmaitych aktorów tego procesu. Prostota sytuacji, w której wydawca publikuje i sprzedaje, a konsument kupuje i czyta, już nie jest charakterystyczna dla współczesnego świata. Kryminalizacja nic nie załatwia. Trzeba zapewnić równowagę wynagrodzenia w przypadku użytku handlowego i bezpłatność nielukratywnego użytkowania. Odkrywa to nawet świat przedsiębiorczości.

8. Potencjał przedsiębiorczości

Na zasadzie prostego skojarzenia wikinomia oznacza gospodarkę współpracy: wszyscy znają proces współpracy, z którego zrodziła się Wikipedia – encyklopedia skonstruowana na gruncie swobodnej i bezpłatnej współpracy niezliczonej liczby osób powodowanych zwykłą przyjemnością, którą sprawia to, że robi się coś użytecznego. Powiedzieliśmy: „zwykła przyjemność”, ale chodzi o ogromną i niedocenianą motywację. Z połączenia economics i Wikipedii powstała Wikinomics – książka Dona Tapscotta i Anthony'ego Williamsa o tym, jak świat przedsiębiorców odkrywa, że współpraca może być korzystniejsza niż konkurencja.

Przeprowadzamy się z zamkniętych i hierarchicznych miejsc pracy, które cechują sztywne stosunki zatrudnienia, do rozproszonych i kooperacyjnych, stopniowo coraz bardziej samoorganizujących się sieci, które uzyskują wiedzę i zasoby wewnątrz i na zewnątrz przedsiębiorstwa ((D. Tapscott, A. Williams, Wikinomics..., s. 292.)).

Za tą zmianą punktu widzenia kryje się oczywiście zjawisko wielkiej wagi, które dogłębnie, ale jeszcze w sposób nieuchwytny wstrząsa naszym społeczeństwem: dołączalność – to, że każdy może komunikować się z każdym w jakiejkolwiek okolicy na planecie. Innymi słowy, im bardziej współpracujemy i dzielimy się naszą wiedzą, tym bardziej wszyscy się bogacą. Zyski pośredników i wynagrodzenia innowatorów należy zestawić z tym potencjałem.

W dżungli rejestrów, praw autorskich i patentów odbijają się echem wrzaski tych, którzy piętnują pogwałcenia własności intelektualnej, piractwo, monstrualną konspirację polegająca na tym, że ludzie robią dla przyjemności rzeczy pożyteczne, współpracując ze sobą, i osiągają lepsze wyniki pod względem technicznym. Dla tych, którzy z każdego naszego codziennego działania chcą ściągać opłatę, społeczeństwo ludzi współpracujących jest obrazą. Ważnym wkładem książki Tapscotta i Williamsa jest to, że pokazuje ona, iż przedsiębiorstwa czeka lepsza przyszłość, jeśli zamiast stosować do dóbr niematerialnych reguły gry, które – jak to było w minionym stuleciu – obowiązywały dobra przemysłowe, nauczą się współpracować ze sobą, przyjmując innowacyjne reguły gry.

Oręż współpracy masowej, który w ciągu ostatnich trzech lat szybko dojrzał, pozwala, aby pracownicy współpracowali i współtworzyli z większą liczbą osób w większej liczbie regionów świata wykorzystując bardziej wszechstronnie swoje zdolności, przeżywając mniej stresów i odczuwając większą przyjemność niż to było możliwe przy zastosowaniu w miejscu pracy technologii jakiejkolwiek innej generacji. Oni też mogą działać globalnie – przedzierając się przez zapory organizacyjne i łącząc się z klientami, wspólnikami, dostawcami i innymi uczestnikami przysparzającymi wartości ekosystemowi przedsiębiorstwa. Co więcej, coraz bardziej otwarta natura tych narzędzi oznacza, że ta nowa infrastruktura współpracy jest dostępna dla znacznie szerszej bazy osób i przedsiębiorstw – prawdę mówiąc tak szerokiej, że istnieje bardzo mało barier utrudniających ich przyjęcie przez organizacje mimo postaw, jakie one zajmują ((Tamże, s. 300.)).

Tu też okazuje się, że obsesja grodzenia i kontrolowania wszystkiego generuje więcej kosztów niż pomysłów, stwarzając zapory biurokratyczne dla otwartych, kooperacyjnych badań, a więc tego właśnie, z czego rodzą się pomysły. Potwierdza się to w najrozmaitszych dziedzinach – również w tradycyjnych sektorach przemysłowych, w których poszerza się treść technologii, co wymaga większej liczby procesów kooperacyjnych.

Gdy szerzyły się patenty, budżety badań rozwojowych rozrastały się do tego stopnia, że osiągały nieefektywne poziomy, a firmy biotechnologiczne, przemysł farmaceutyczny, uniwersytety, instytucje państwowe, nabywcy opieki medycznej i system sądowniczy pogrążali się w drogich i szkodliwych walkach o korzyści ekonomiczne płynące z patentów ((Tamże, s. 205.)).

Jeśli chodzi o przemysł farmaceutyczny, to mimo pewnych postępów, które osiągnął on, na przykład w przypadku brytyjskiego koncernu GlaxoSmithKline, sytuacja nadal jest tragiczna i mówić o etyce, gdy mówi się o własności intelektualnej, znaczy postawić na głowie to wszystko, co ma jakiś związek z wartościami. Organizacja Lekarze bez Granic postuluje utworzenie wspólnego funduszu patentów na leki na HIV/AIDS, który pozwoliłby poszczególnym krajom produkować takie leki. Zdaniem Margaret Chan, dyrektor generalnej Światowej Organizacji Zdrowia, „co najmniej pięć milionów nosicieli HIV nie ma jeszcze dostępu do zabiegów i opieki przedłużających życie” ((„More than four million HIV-positive people now receiving life-saving treatment”, WHO News Release, 30 września 2009 r.)). Sprawa dotyczy Abbot Laboratories, Boehringer Ingelheim, Bristol-Meyers Squibb, Johnson & Johnson, Gilead Sciences, GlaxoSmithKline, Merck & Co., Pfizer i Sequoia Pharmaceuticals. Na AIDS zmarło już 25 milionów osób ((Zob. A. Borde, Fundo comum de patentes para baratear antirretrovirais, IPS, 2 października 2009 r., http://envolverde.ig.com.br/materia.php?cod=63975&edt=1. Firmy farmaceutyczne twierdzą, że zawyżone ceny i zakazy produkcji w innych krajach wynikają z konieczności finansowania badań, co przysparza im sympatycznego wizerunku. W znakomitym studium pisze o tym M. Angell, A verdade sobre os laboratórios farmacêuticos, São Paulo 2007. Zob. http://dowbor.org/resenhas_det.asp?itemId=83fdcf1e-27d9-4c3f-a478-be64be3becfb.)).

W rzeczywistości wiedza stanowi wielkie bogactwo, a ponieważ jej rozsiewanie stało się faktycznie bezpłatne, uwolnienie dostępu do niej zwiększa zasoby bogactwa wszystkich. Epoka wiedzy prowadzi w sposób naturalny do gospodarki współpracy, a ta zwiększa szanse na demokratyzację gospodarki, którą dziś paraliżują coraz bardziej złożone i bezużyteczne systemy pobierania opłat. Tapscott i Williams analizują całokształt doświadczeń związanych z twórczym stosowaniem współpracy w sferze przedsiębiorczości. Jest to postęp, który wskazuje, że przestrzeń, na której można żyć inteligentnie, robi się coraz większa. Prosta eliminacja obecnych systemów pobierania opłat od gospodarki kreatywnej nie byłaby sensowna ani możliwa. Trzeba natomiast przystąpić do stopniowej redukcji i porządkowania tej dżungli i wyzwalać ogromny potencjał twórczy drzemiący w społeczeństwie.

9. Uniwersalizacja dostępu

Nie wystarczy mieć „prawo” do dostępu – potrzebne są infrastruktury, w których będzie się ono materializowało. Wi-fi to technologia, która – gdy ma się nadajnik – pozwala na bezprzewodowy dostęp do Internetu z każdego punktu: z domu, biura, lotniska, miasta. Oznacza pracę lub wygodną rozrywkę i pozwala wygodnie siedzieć z laptopem na kanapie. Otoczenie niejako „kąpie się” w sygnale internetowym emitowanym na falach długich. W ostatnich latach mnożą się miasta wi-fi, w których można usiąść z laptopem w każdym parku i pracować tam do woli. Można powiedzieć, że jest to komputerowa wersja telefonu komórkowego, pokrywająca całą przestrzeń miejską.

Dziś miasta na wyścigi instalują przekaźniki tak, aby cała przestrzeń miejska była objęta sygnałem. Nazywa się to „municipal mesh Wi-Fi networking”. Paul Marks pisze, że „sieci publiczne wi-fi będą miały także wpływ na wi-fi w mieszkaniach, szkołach, księgarniach i kawiarniach… Systemy obejmujące całe miasto wiążą ze sobą wszystkie punkty Wi-Fi, tworząc siatkę [mesh], w której sygnały radiowe otrzymane w jednym punkcie dopóty przeskakują z anteny na antenę, dopóki nie natkną się na kogoś, kto jest podłączony do Internetu”.

Już teraz technologia, która pozwala na dołączalność całej przestrzeni miejskiej, jest tania. Na przykład w Filadelfii (USA) „na obszarze 320 km² około 4 tysięcy słupów będzie miało anteny wi-fi, które pokryją miasto sygnałem bezprzewodowym nadawanym na falach długich. Obietnica to dostęp do Internetu z szybkością przesyłu 1 megabit/sek. za niespełna 10 dolarów miesięcznie, w porównaniu z 45 dolarami za dzisiejsze połączenie kablowe”. Miasto Tajpej na Tajwanie (Chiny) upowszechnia ten system za ogólną opłatą w wysokości 12 dolarów miesięcznie.

Jak podaje Paul Marks, występują trudności w dziedzinie interoperabilności i umocowania modeli, ale przede wszystkim trudności wynikające z oporu głównych przedsiębiorstw telekomunikacyjnych, które usiłują nie dopuścić do zainstalowania tego systemu. W Stanach Zjednoczonych gminne wi-fi boryka się z poważną opozycją największych koncernów telekomunikacyjnych, takich jak Verizon, BellSouth i Cox Communications. Udało im się już nakłonić dwanaście stanów do uchwalenia ustaw, które stanowią, że nielegalne jest instalowanie miejskich sieci bezprzewodowych, które konkurowałyby z lokalną firmą telekomunikacyjną.

Znaczenie, jakie ma zapewnienie włączenia cyfrowego, jest dość oczywiste, zwłaszcza w związku z całkiem realną obecnie perspektywą dostępu do tanich komputerów (100 dolarów). W swoim projekcie włączenia cyfrowego miasto Filadelfia organizuje połączenie z Internetem dla 1,4 miliona osób, które żyją poniżej progu ubóstwa. Przy dość niskich kosztach – połączenie ma kosztować 12 dolarów miesięcznie, to znaczy tyle, ile kosztuje książka wydana w formacie kieszonkowym – dołączalność staje się podstawową osią ogromnego wzrostu terytorialnej produktywności systemowej, nie mówiąc już na przykład o jej wpływie na wyniki nauczania.

W Brazylii technologia ta szybko się szerzy w ślad za pionierskim przykładem gminy Piraí w stanie Rio de Janeiro, w której stosuje się ją od kilku lat. Wszyscy stają się tam wydajniejsi – od kupca, który więcej kupuje i sprzedaje, po szkołę, w której używa się Internetu, a na każde dziecko przypada jeden laptop. W Brazylii, podobnie jak w Urugwaju i innych krajach, w całej sieci szkół publicznych coraz powszechniejszy staje się dostęp do Internetu na falach długich. Swobodny dostęp do wiedzy może stać się jednym z głównych nośników zmniejszania się nierówności na planecie. Czy warto utrudniać ten proces tylko po to, aby pewnym pośrednikom zapewnić dochody ((O doświadczeniu urugwajskim patrz wideo techniczne na http://vimeo.com/2465202.))?

Prawo społeczności lokalnych do posiadania własnych mediów ma zasadnicze znaczenie. Jak to dobrze opisuje Lessig, ewoluujemy od cywilizacji „read only”, którą cechuje bierna recepcja treści, ku cywilizacji R-W, czyli „Read-Write”, w której każda grupa czy jednostka może umieszczać w Internecie treści, poprawiać treści w Wikipedii, komentować publikowane artykuły, zawiadamiać producentów o nieoczekiwanych skutkach tego czy innego leku. Komunikacja stała się interaktywna i nawet wielkie media, które za pośrednictwem Brazylijskiego Stowarzyszenia Stacji Radiowych i Telewizyjnych (ABERT) zwalczają wszelkie próby demokratyzacji dostępu, kryminalizując działalność radiostacji społecznościowych, będą musiały zacząć twórczo rozmyślać o swojej przyszłości.

Lia Ribeiro Dias napisała mocny komentarz o „mediach ludowych”, który warto tu częściowo przytoczyć. „Nie wiadomo, jakie rozmiary i zasięg mają media ludowe, ale wiadomo, że przybywa im muskulatury. Istnieją gazety i inne czasopisma, wideo i radiostacje; robią je zespoły w niskodochodowych społecznościach czy na peryferiach wielkich miast.” Za ich pomocą „społeczności odzyskują tożsamość, tworząc swoje własne kanały ekspresji”, przy czym „społeczność, zapewniając sobie samoekspresję i zamieniając się z publiczności uprzedmiotowionej w publiczność uczestniczącą, zawłaszcza swoją reprezentację, zyskuje na samoocenie i zdobywa władzę” ((L. R. Dias, O direito democrático à comunicação, “A Rede: Tecnologia para aInclusão Social 2006, Vol. 2, No. 17.)).

Zjawisko komunikacji społecznościowej, które w różnych stanach już spowodowało powstanie szkół komunikacji ludowej, pozyskuje adeptów, zwłaszcza wśród młodych ludzi. To oni są reporterami, wydawcami, prezenterami, producentami wideo, fotografami. Cały legion nowych autorów, który ciągle rośnie i jest żywym dowodem na to, że ustawodawstwo zastrzegające wykonywanie takich funkcji dla dyplomowanych dziennikarzy jest anachroniczne, niedemokratyczne, godzi w wolność słowa i jeśli się je stosuje, uniemożliwia uwłasnowolnienie społeczności ((Ustawodawstwo to zmieniono ostatnio, dopuszczając osoby bez dyplomów do pracy w dziennikarstwie.)).

Wszyscy przyzwyczailiśmy się, że media to sprawa wielkich i w pierwszej kolejności ogromnych ludzi. Media społecznościowe wydają się sprawą o pomniejszym znaczeniu. W epoce interaktywnego „R-W” zmiany są głębokie. Powstanie wolnego oprogramowania to inna tendencja zmierzająca do zapobiegania temu, aby systemy informacyjne opanował monopol planetarny, choć tu toczy się coraz cięższa walka.

Na polu walki o prawo do komunikacji społecznej robimy dopiero pierwsze kroki. Podobnie jak czynił to IBM w epoce komputerów mainframe, giganty medialne chcą uniemożliwić powstanie warunków dla rzeczywistej swobody komunikacji w społecznościach lokalnych. Z technicznego punktu widzenia jest to dość absurdalne, ponieważ tak, jak kiedyś radykalne potanienie mikrokomputerów pozwoliło im stać się sprzętem gospodarstwa domowego, tak dziś zainstalowanie stacji nadawczej jest bardzo proste i tanie. Nie ma żadnego uzasadnienia dla istnienia megaprzedsiębiorstwa, które kontroluje treści. Każda szkoła, każda społeczność powinna mieć swoją stację radiową lub telewizyjną, która pomagałaby im się organizować. Próby uniemożliwienia demokratyzacji na tym polu wynikają ze starych tradycji centralizacyjnych.

Jest to temat Ogólnokrajowej Konferencji Kultury, która dotyczy właśnie dyskutowanych tu praw. Zgodnie z tekstem wyjściowym tej konferencji, zmiany spowodowane przez nowe technologie ułatwiające reprodukcję tekstów, dźwięków i obrazów wymagają „odnowy prawa autorskiego”, tak aby było ono zgodne z „prawem do udziału w życiu kulturalnym, a swoboda dostępu i wyłączność na użytkowanie dzieł – są to, odpowiednio, zasady społeczeństwa informacyjnego i prawa autorskiego – mogły współistnieć i równoważyć interesy publiczne i partykularne, których dotyczą ((Ogólnokrajowa Konferencja Kultury odbędzie się w Brasilii 11-14 marca 2010 roku i „zajmie się integracją polityk kulturalnych i komunikacyjnych, umocnieniem pozycji telewizji i radia publicznego oraz odnową prawa autorskiego. Ogólny temat konferencji to «Kultura, Różnorodność, Obywatelstwo i Rozwój». Będzie ona przebiegała wokół pięciu osi: produkcja symboliczna i różnorodność kulturalna; kultura, miasto i obywatelstwo; kultura a zrównoważony rozwój; kultura a gospodarka kreatywna; zarządzanie i instytucjonalność kultury”; zob. http://www.cultura.gov.br/site/categoria/encontros-e-foruns/conferencia-nacional-da-cultura/)).

10. Absurd uniwersytecki

W naszym świecie uniwersyteckim, zamiast grodzić wiedzę naśladując anachroniczne zachowania prywatnej przedsiębiorczości, powinniśmy stać się rzecznikami pomnażania i rozsiewania wiedzy. Tapscott i Williams analizując korzyści płynące z bezpłatnego udostępniania artykułów online, cytują Paula Campa:

To, czego chcemy, to wiarygodna informacja, analizowana przez peering. Jakie znaczenie ma to, czy tak się stało dlatego, że wydawca lub redaktor posłał komuś artykuł do analizy, czy dlatego, że zanalizowała go przez e-mail społeczność osób zainteresowanych sprawą, której on dotyczył, w odpowiedzi na jego wstępną publikację w arXiv? Rezultat jest taki sam ((D. Tapscott, A. Williams, Wikinomics..., s. 199. ArXiv to elektroniczne archiwum naukowych preprintów, czyli wstępnych wersji publikacji naukowych, które jeszcze nie ukazały się w wydawnictwach naukowych.)).

Jak to ma się do naszej prehistorycznej kultury kserowania rozdziału książki, który ma służyć za podstawę pracy naukowej studentów na wielkich uniwersytetach w naszym kraju? Zespół z filii Wschód Uniwersytetu São Paulo (USP Leste) zajmujący się problemem własności intelektualnej (Grupa Badawcza do spraw Publicznych Polityk Dostępu do Informacji, GROPAI) wystosował elementarny apel: w ciągu jednego roku akademickiego studenci muszą wydać 3800 reali na książki, a 80 procent pochodzi z rodzin o dochodach do pięciu płac minimalnych, co oznacza, że po prostu nie kupują oni książek. Ponadto nie ma reedycji 30 procent książek, jak również nie można ich kserować. Wydawcy lubią bestsellery, a nie longsellery ((G. Craveiro, J. Machado, P. Ortellado, O mercado de livros técnicos e científicos no Brasil, São Paulo 2008.)). Nie wydają, nie pozwalają z nich korzystać, ponieważ mają prawa autorskie. Słuszne byłoby, aby copyrights wydawnictw wygasały automatycznie, gdy nakłady są wyczerpane, a książek nie wydaje się ponownie przez pięć lat.

Nie chodzi tu jedynie o prawo dostępu do woluminów. Żywotne znaczenie ma szybki i praktyczny dostęp, „tu i teraz”, na który pozwalają technologie, a studenci nie rozumieją, dlaczego nie mogą z nich korzystać. Jeszcze ważniejsze jest to, że wraz z dostępnością za pośrednictwem środków cyfrowych otwiera się perspektywa innowacyjnego krzyżowania wiedzy, które jest podstawowym czynnikiem nauczania w każdej dziedzinie nauki. Ktoś może na przykład powiązać analizy statystyczne bezrobocia z analizami jego wpływu psychologicznego na młodzież, sprawdzić, jak procesy te wpływają na przestępczość i tak dalej, łącząc ustalenia czy teorie autorów z różnych dziedzin nauki i o różnych poglądach politycznych. Fantastyczna możliwość odkrywania powiązań badanych dynamik wymaga bezpłatnej dostępności materiałów online, ponieważ zysk polega tu zasadniczo na postępie naukowym społeczeństwa, a jedynie marginesowo na wynagrodzeniu autora czy pośrednika.

Skłoniło to Massachussetts Institute of Technology (MIT)do radykalnej zmiany postawy i pełnego, bezpłatnego udostępnienia swoich kursów w tzw. Open Course Ware (OCW), czyniąc „open course” czymś analogicznym do „open source” – systemu oprogramowania otwartego Linuxa. Inicjatywa MIT, głównego ośrodka badawczego Stanów Zjednoczonych, toruje drogę wyborowi przez wszystkie uniwersytety modelu Creative Commons i zapewnieniu w ten sposób bezpłatności niekomercjalnego użytkowania produkcji naukowej ((Produkcja MIT jest dostępna na www.ocw.mit.edu.)).

Pozwolę sobie przedstawić tu swoje osobiste doświadczenie posiadacza portalu, który, jeśli chodzi o prawa autorskie, działa po linii . Po zebraniu Komitetu Administracyjnego Internetu w Brazylii, na którym wyjaśniłem, że bezpłatnie udostępniam swoje teksty , kolega skomentował to tak: ale pański przykład o niczym nie świadczy, bo pan na tym nie zarabia. Zapytałem go, ile zarabia publikując artykuły naukowe w czasopismach uniwersyteckich, co stanowi najlepszy sposób na pogrzebanie naszej produkcji naukowej. Nie komentuję tu jego odpowiedzi. To, że bezpłatnie udostępniam swoje prace, nigdy nie zmniejszyło mojego umiłowania do badań – przeciwnie, sprawiło, że czuję się bardziej wolny. Przynajmniej są takie osoby, które czytają to, co piszę, komentują, krytykują – i czynią to w różnych częściach świata, ponieważ Internet jest planetarny, gdy tymczasem biblioteka jest lokalna. Ponieważ mnie czytają, staję się bardziej znany, wygłaszam odczyty i pośrednio równoważę swój budżet. Ponadto zarabiam jako profesor uniwersytetu. Nie muszę zarabiać na wszystkim, co robię. Wydawcy też zaczynają zdawać sobie sprawę, że rozpowszechnianie książek online jedynie zwiększa ich sprzedaż, gdyż czytanie na ekranie jest męczące ((Patrz wideo techniczne o dyskusji na posiedzeniu Komitetu Administracyjnego Internetu (CGI) na http://video.google.com/videoplay?docid=6923667992809558538&q=dowbor&total=33&start=10&num=10&so=0&type=search&plindex=7#.)) Zdaniem Petera Eckersleya, „gdy technologia umożliwiła nową obfitość wiedzy, politycy, adwokaci, korporacje i administracje uniwersyteckie okazywały się coraz bardziej zdecydowane utrzymać jej rzadkość”. Logikę tę Eckersley wyjaśnia na następującym przykładzie:

Woda jest obfita i nieodzowna, diamenty są rzadkie i bezużyteczne. Mimo to diamenty są dużo droższe niż woda, ponieważ są o wiele rzadsze. Ludzie, którzy robią interesy sprzedając informację, mają powody, aby chcieć takiej przyszłości, w której wiedzę waloryzowałoby się tak, jak diamenty, a nie tak, jak wodę. Tu giganty farmaceutyczne, Hollywood, Microsoft, a nawet „Wall Street Journal” mówią jednym głosem: „Rozbudowujcie ustawy o copyrights i patentach, tak, aby nasze produkty nadal były drogie i rentowne”. Na całym świecie opłacają lobbystów, aby zapewnić, że przesłanie to dotrze do rządów ((P. Eckersley, Knowledge Wants To Be Free Too, “New Scientist”, 27 czerwca 2009 , s. 28.)).

Szczególnie absurdalna jest trudność dostępu do wiedzy, która rozwinęła się za pieniądze publiczne.

Proszę przyjrzeć się ruchowi na rzecz wolnego dostępu [open access movement], który prowadzi kampanię postulując, aby publiczność, która przecież zapłaciła za badania swoimi podatkami, miała swobodny dostęp do artykułów naukowych. Historycznie rzecz biorąc, większość tekstów naukowych zesłano do drogich publikacji, które zasadniczo są dostępne jedynie dla osób z koneksjami uniwersyteckimi. Niektórzy wydawcy będą opierać się ruchowi na rzecz otwartego dostępu, ale tendencja jest przeciwstawna. Na przykład w marcu bieżącego roku Kongres amerykański wprowadził stały wymóg, że wszelkie badania finansowane przez Narodowe Instytuty Zdrowia (NIS) mają być otwarcie dostępne, a inne państwa idą w jego ślady. Należy przewidywać, że w ciągu jednego czy dwóch dziesięcioleci literatura naukowa znajdzie się online, wolna i dostępna dla badań ((Tamże.)).

Podobnie jak inni badacze zainteresowani powszechnym wzbogaceniem naukowym i kulturalnym, Eckersley nie sugeruje, aby nie wynagradzać autorów prac naukowych. „Ci, którzy wydają czasopisma [naukowe], nadal będą opłacani, ale w innym punkcie łańcucha” („Journal publishers will still be paid, but at a different point in the chain”). Warto przyjrzeć się temu bliżej. Widzieliśmy wyżej przykład IBM, który potrafił dokonać rekonwersji, to znaczy zaczął zarabiać „w innym punkcie łańcucha”. Próby uniemożliwienia postępu w nowoczesnych mediach nie mają sensu, a wielcy pośrednicy – zarówno domy wydawnicze, jak i wielkie labele muzyczne – powinny zastanowić się, jaki może być ich najlepszy wkład na gruncie nowego odnośnika technologicznego zamiast nieustannie odwoływać się do państwa i policji, aby zapewnić sobie dochód wynikający z pośrednictwa.

W rzeczywistości, zamiast pogrążać się w wojnie ideologicznej, powinniśmy szukać nowych reguł ekonomicznych, które pozwolą zrównoważyć interesy związane z postępem naukowo-kulturalnym społeczeństwa, interesy autorów, którzy tworzą i dokonują innowacji oraz interesy pośredników wytwarzających jedynie fizyczną podporę, a skłonnych robić z siebie „właścicieli”. Podpora fizyczna jest ważna, książki i płyty nadal będzie się sprzedawać, ale nie należy żądać dla siebie monopolu ani wzywać policji, a już tym bardziej utrudniać dostępu do technologii, które dziś są uniwersalne.

11. Proces otwarty

Nie staramy się tu zarysować całokształtu odpowiedzi, lecz wachlarz kwestii teoretycznych rzucających nam wyzwanie i bezpośrednio wynikających z szerokiej ewolucji ku czemuś, co nazywamy gospodarką wiedzy. Oś zawłaszczania wartości dodatkowej przesuwa się z kontroli nad fabryką na kontrolę własności intelektualnej, zmieniają się stosunki produkcji, zmienia się treść i wynagrodzenie w handlu międzynarodowym. W nowoczesnym i złożonym społeczeństwie stosunki ekonomiczne wymagają bardziej elastycznych i zróżnicowanych rozwiązań. Są to osie refleksji, którym potrzeba nowych instrumentów analizy, a cytowani autorzy otwierają przestrzenie, które warto rozpoznać.

Poglądy, z którymi spotykamy się w pracach Lawrence’a Lessiga o przyszłości idei, Jamesa Boyle’a o wymiarze prawnym, André Gorza o gospodarce dóbr niematerialnych, Jeremy’ego Rifkina o gospodarce kultury, Erica Raymonda o kulturze dołączalności, Josepha Stiglitza o ograniczeniach systemu patentów, Manuela Castellsa o społeczeństwie sieciowym, Alvina Tofflera o trzeciej fali, Pierre’a Lévy’ego o inteligencji zbiorowej, Hazel Henderson o procesach współpracy, nie są ekstremistyczne. Są to poglądy zdroworozsądkowe i wielu badaczy, autorów i wydawców bierze je pod uwagę. Do głosu dochodzą nowe dynamiki i zajmują przestrzenie na linii frontu technologicznego, a nie na linii obrony zdezaktualizowanych dynamik. Takie instytucje badawcze, jak MIT, tacy uczeni, jak Lester Brown, tacy wydawcy, jak Fundação Perseu Abramo, tacy kompozytorzy, jak Gilberto Gil, a nawet tacy pisarze odnoszący wielkie sukcesy marketingowe, jak Paulo Coelho, zapowiadają bardziej zrównoważony świat. Nie chodzi o utopie, lecz o zachodzące zmiany – a ci, którzy będą potrafili przystosować się do nich, znajdą dla siebie miejsce.

Z ekonomicznego punktu widzenia w epoce informacji koszty transakcyjne systemów zamkniętych, prawnie zastrzeżonych są na ogół wyższe – czas, pieniądze, mitręga biurokratyczna, utrata potencjału, który stwarza współpraca, wyjałowienie efektu sieciowego – niż płynące z nich korzyści. Wolny, otwarty dostęp jest ekonomicznie efektywniejszy i wydajniejszy.

Pod tym względem Brazylia boryka się ze szczególną sytuacją, gdyż odziedziczyła nierówność, która zmarginalizowała dużą część społeczeństwa, a z gospodarki wiedzy i jej potencjałów w istocie korzysta tylko trzecia część ludności. Jest to kraj, w którym nieformalny sektor gospodarki zatrudnia połowę ludności czynnej zawodowo. Nie możemy pozwolić sobie na luksus polegający na niewykorzystaniu do maksimum ogromnego potencjału, który reprezentują nowe technologie. Aby dziś nie być wykluczonym, poziom wiedzy musi być dużo wyższy niż poziom alfabetyzacji, o który wojował Paulo Freire. Pedagogia Uciskanych ma dziś wyraz cyfrowy ((Może to mieć jak najbardziej praktyczny wymiar. Na przykład Fundusz Upowszechnienia Telekomunikacji mógłby zapewnić ludności powszechny dostęp szerokopasmowy do Internetu, po linii Brasil Digital.)).

Wyzwanie polegające na konieczności demokratyzacji gospodarki nabiera tu interesującego wymiaru, ponieważ dostęp do wiedzy jako nowego czynnika produkcji może stać się uprzywilejowanym nośnikiem produkcyjnego włączania masy wykluczonych. Jak widzieliśmy, wytworzoną wiedzę można rozpowszechniać i zwielokrotniać przy bardzo ograniczonych kosztach. W przeciwieństwie do dóbr fizycznych, ten, kto przekazuje wiedzę, sam jej nie traci. Dlatego prawo dostępu do wiedzy staje się centralną osią demokratyzacji ekonomicznej naszych społeczeństw.

Przełożył Zbigniew Marcin Kowalewski