Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Ewa Majewska - Prekariat i rewolucja. Uwagi rozproszone o partii

Wolność tylko dla zwolenników rządu, tylko dla członków partii – choćby nawet byli nie wiadomo jak liczni – nie jest wolnością. Wolność jest zawsze wolnością dla myślących inaczej.

R. Luksemburg, Rewolucja w Rosji

Jednym z zaszczytów i przywilejów uprawiania feministycznej filozofii politycznej jest możliwość pisania z pozycji grupy zdominowanej i opresjonowanej praktycznie na każdy temat. Kobiety zawsze stoją w mniejszości i nawet jeśli niektórym z nas udaje się zająć zaszczytne czy szanowane pozycje, to cena, jaką za to płacimy, jest na ogół nieproporcjonalnie większa od tej, jaką w analogicznych sytuacjach zmuszeni są zapłacić mężczyźni. Ile to już badań i analiz szklanych sufitów, lepkich podłóg i ruchomych schodów w kontekście polityki zatrudnienia oraz płciowych nierówności artykułujących się poprzez kontestowanie kompetencji kobiet, pomniejszanie ich osiągnięć, ignorowanie ich zasług oraz robienie niewczesnych seksualnych czy matrymonialnych awansów czytaliśmy w ostatnich dziesięcioleciach? Czy coś się w tej sprawie zmieniło? Moja własna wyprawa do koleżanek z Amnesty International w Szwecji, mająca na celu szkolenie metodologiczne w zakresie analizy przemocy domowej wobec kobiet, wykazała, że niestety nie. I to jest coś, co dziś daje o sobie znać szczególnie mocno, dziś, gdy w wirze kłótni o politykę instytucjonalną na margines schodzi ekonomiczna sytuacja kobiet, lekceważenie dla naszej pracy oraz dalsze ograniczania naszych praw w obszarze zdrowia, polityki reprodukcyjnej i opieki.

Ale miałam przecież pisać o partii i prekariacie. Proszę bardzo – prekarność jest doświadczeniem tych wszystkich, które przez całą nieomal historię odsuwano od możliwości realizacji autonomii i upodmiotowienia, jak podkreślała ostatnio Isabelle Lorey w Warszawie. Jest doświadczeniem historycznie zupełnie nienowym, w którym instytucjonalnie zarządzana niepewność i niestabilność uniemożliwia budowanie trwałej i mocnej podmiotowości, zaś błądzenie oraz poczucie zagrożenia stanowią główny filtr doświadczania codzienności. Prekarność to “wolność” artystki do tego, by działać podług własnego barometru, to “wolność” robotnika najemnego do wyboru co dzień nowej korporacji uciskającej go bez ograniczeń, to “wolność” samodzielnej matki do rezygnacji z kolejnego zakupu, “wolność” informatyka do wyboru nowej korporacji... “wolności” te oczywiście w kompletnie różny sposób kształtują przeżywane doświadczenie wymienionych tutaj osób oraz każdego i każdej z nas, niemniej – są elementem codziennego doświadczenia, i pozwalają działaczkom i działaczom politycznej lewicy mówić o „nowej niebezpiecznej klasie”, jak sformułował to Guy Standing, czy też o „the common in revolt”, jak piszą Judith Revel i Antonio Negri.

Chciałabym zatrzymać się na chwilę przy „the common”. Po polsku wielu teoretyków i wiele teoretyczek mówi przy tej okazji o dobru wspólnym. Łukasz Moll w toczącej się na łamach Praktyki Teoretycznej dyskusji o partii i prekariacie zaproponował wręcz „partię dobra wspólnego”, czemu chętnie przyklasnął Krzysztof Nawratek oraz co afirmuję również ja. Niemniej – jest ogromna różnica między budowanym na liberalno-konserwatywnej ontologii politycznej dobrem wspólnym a „tym, co wspólne”, jak chciałabym tłumaczyć „the common”, o którym piszą Revel i Negri. W ontologii marksistowskiej, którą szczerze wszystkim polecam, ważny jest nie tylko konflikt, ale również odejście od kategorii, które petryfikują rzeczywistość w formach generowanych przez instancje ucisku, marginalizując przy tym wszelką polityczną sprawczość uciskanych, wszelką możliwość oporu. Do takich petryfikujących właśnie kategorii zaliczyłabym „dobro wspólne”, które separując uhistorycznione i ucieleśnione jednostki od moralnych ideałów z jednej strony oraz od substancji politycznej sprawczości z drugiej, dezaktywizuje to, co jest głównym motorem historycznych przemian i emancypacyjnych wystąpień – synergię ideału, politycznej sprawczości oraz niesubordynacji, które łącznie dają nam figurę rewolucjonistki-w-wielości. „To, co wspólne” jako przecięcie historycznie ukształtowanych warunków produkcji oraz jednostkowego i zbiorowego politycznego sprawstwa, czyli to, o co w gruncie rzeczy chodzi Negriemu, Hardtowi i Revel, gdy mówią o zakorzenionej w świecie aktywności wielości, unika takich podziałów i petryfikacji, jest polityczną ontologią zmiany, oporu i transformacji.

Jeśli spróbujemy zastanowić się nad relacjami prekariatu i partii, mając zarazem w pamięci rozróżnienia, które szkicowo zaledwie zarysowałam powyżej, jest oczywiste, że jakakolwiek polityczna instancja organizacyjnie wspierająca „to, co wspólne, w rewolcie” musi jako swoje podstawowe zadanie wskazać organizowanie struktury politycznej sprawczości tego, co wielość wnosi do politycznej walki. Partia, jak słusznie zauważył Mikołaj Ratajczak w artykule otwierającym cykl analiz, w którym mój tekst również uczestniczy, jest – ze względu na historyczny rozwój późnego kapitalizmu z jednej strony, demontaż państwowego socjalizmu z drugiej oraz dynamikę ruchów społecznych z trzeciej strony – zagadnieniem mocno ignorowanym w ostatnich dekadach. A szkoda.

Mam wrażenie, że w dyskusji prowadzonej w Polsce, kraju pół-peryferyjnym oraz przesyconym neoliberalnym oportunizmem z jednej strony i skrajną wersją nierówności z drugiej, kategoria partii jako narzędzia ruchu społecznego wymaga natychmiastowej refleksji, a także działania. W kraju, w którym niechęć do centralizacji i instytucjonalizacji znalazła swoją niefortunną formułę w nienawiści do „komuny”, pod obstrzałem znalazły się dwie kluczowe kategorie emancypacyjnej teorii i praktyki: komunizm oraz właśnie partia. I, jak staram się ciągle wierzyć, wydaje mi się, że Razem możemy to zmienić.

Komunizm jako idea polityczna świata bez nierówności od tysiącleci organizuje wyobraźnię polityczną uciśnionych. Występując pod różnymi nazwami: utopii, równości, feminizmu, dekolonializmu, queeru i tak dalej, jest opowieścią, którą snujemy w chwilach największej desperacji, marzeniem, które wzmacnia i organizuje wszystkie ruchy i momenty oporu, od jednoosobowego nonkonformizmu Rosy Parks czy Henryki Krzywonos po masowe wystąpienia ruchów społecznych na całym świecie w geście niezgody na wyzysk, uprzedmiotowienie i ucisk. Teoria polityczna tworzona po hekatombie drugiej wojny światowej, w czasach zimnej wojny i dekolonizacji, które ostatecznie okazały się nową wersją kolonizacji przez międzynarodowy kapitał, w większości swoich współczesnych postaci krytycznie rozprawia się z utopią, serwując nam dzisiaj serwilistyczną niechęć do praktycznych i teoretycznych prób żądania niemożliwego. Bolesny momentami pragmatyzm Chantal Mouffe, nie wahającej się sięgać po Schmittiańską figurę wroga z jednej strony i po konsensualną w gruncie rzeczy praktykę polityczną zarysowaną przez Habermasa z drugiej; antyutopijne frazesy zrozpaczonego po doświadczeniu Holocaustu Adorno; przesycone lękiem przed proletariatem i kobietami rozważania o sferze publicznej Habermasa – to tylko niektóre przykłady tego, jak postępowa teoria poniosła porażkę, mierząc się z konfliktami współczesnego świata w sposób zbudowany na fundamentalnym odrzuceniu utopii.

Wyjściem z tego kryzysu politycznej wyobraźni nie jest moim zdaniem nawoływanie do inkluzywności. Niepoparte instytucjonalnymi mechanizmami wyrównywania szans i niwelowania nędzy, działania oparte wyłącznie na rozproszeniu mają wszelkie szanse wyłącznie pogłębiać istniejące nierówności, a nie stawiać im opór. Mocne strategie anonsowania, a nawet wzmacniania konfliktów klasowych, których przecież nie musimy na nowo wymyślać, gdyż one wciąż, dziś może bardziej niż kilkadziesiąt lat temu, przynajmniej na Zachodzie, organizują codzienne doświadczenie mas społecznych, zawsze należały do repertuaru działań partii proletariatu. Jeśli chcemy partii prekariatu, ona również powinna tymi konfliktami operować. Ale nie w ten sam sposób, co partie dziewiętnastowieczne, bo podobnie, jak zmieniła się czasowo i przestrzennie struktura zatrudnienia i organizacji pracy, ewoluowały również strategie kooperacji, oporu i rewolucji,

Tym, czego naprawdę boi się międzynarodowy kapitał, jest prekariat zjednoczony, świadomy własnej pozycji i gotowy do międzynarodowej solidarności, długofalowych strategii oraz sięgania po instytucje. W polityce europejskiej lęk ten dał o sobie bardzo wyraźnie znać podczas „negocjacji” Komisji Europejskiej z grecką Syrizą. Zaciśnięcie pasa, a nawet pięści było ze strony unijnych instytucji zaskakująco mocne nie tylko dlatego, że chodziło o pieniądze, i „wywiązanie się ze zobowiązań”, jak ochoczo wyjaśniali euro-dygnitarze. Stawką było coś więcej – upokorzenie lewicowej formacji sprawującej władzę w Europie, upokorzenie przeprowadzone nie tylko bezwzględnie, ale i bardzo skuteczne. Zwłaszcza na politycznej lewicy chełpliwa satysfakcja z porażki Tsiprasa jest faktycznie bardzo hałaśliwa. Zamiast złośliwego chichotu nad porażką greckiej lewicy w tej nierównej walce, powinniśmy może próbować budować lewice własne, które zjednoczone stanowić będą lepszy oręż w politycznej walce niż odizolowana na arenie UE Syriza.

Tymczasem w szukaniu sojuszy i formuły organizacji umożliwiającej sięganie po władzę oprócz odpowiedniego do tego celu aparatu, jakim niewątpliwie jest partia, potrzebne jest również, bardzo słabo widoczne w Polsce, kwestionowanie przywileju i budowanie sojuszy rozproszonych robotników i robotnic różnych klas społecznych, umiejących się zjednoczyć ponad podziałami.

Co to oznacza w praktyce? Że taktykę instytucjonalnego sięgania po władzę powinna uzupełniać, ale jej nie wykluczać, strategia budowania ludowego oporu wobec nadużyć kapitału, w której tradycyjna, maskulinistyczna wojowniczość i licytacja na to, „kto najbardziej radykalny”, ustępuje miejsca długofalowym sojuszom, artykulacjom rozmaitych form i postaw oporu oraz nacisku na instytucje. Tego typu sojusze są dziś w Polsce budowane siłami Inicjatywy Pracowniczej i niektórych działaczy i działaczek innych związków zawodowych, protestami squatersów i samodzielnych matek; radykalnymi wystąpieniami feministek i osób queer, protestami artystek etc. Jesteśmy w trakcie procesu tworzenia nowej partii politycznej – Razem – oraz masowego ruchu społecznego na rzecz praw pracowniczych. Byłoby naprawdę szkoda, gdyby jedno powstało kosztem drugiego, gdyż w takiej sytuacji musielibyśmy zacząć budować wszystko od nowa. Nie stać nas na taki wysiłek, spróbujmy nie zaprzepaścić tego, co udało się dotąd zrobić na obu tych frontach.

Pytanie o to, czy Razem jest partią prekariatu, jest moim zdaniem źle postawione. Natomiast pytanie o to, czy Razem próbuje reprezentować prekariat i artykułować problemy tej rozległej grupy, wydaje mi się bardziej na miejscu, i odpowiedź powinna być twierdząca. Razem jest partią, która, w zawierusze likwidacji państwowego wsparcia dla grup i jednostek wykluczonych proponuje działać przeciw dominującym siłom kapitału i instytucjonalnie wzmacniać działania emancypacyjnych ruchów społecznych, będąc elementem części z nich.

Z przykładu Razem wynika ogólniejsza diagnoza – relacje między prekariatem i partią polityczną dotyczą reprezentacji. Partia nie jest i nigdy nie będzie po prostu ruchem społecznym, natomiast może stać się jego instytucjonalnie zorientowanym ramieniem. Może być jego sformalizowaną i stosującą się do reguł polityki instytucjonalnej częścią, poddaną demokratycznej kontroli wyborców, sympatyków oraz pozostałych części ruchu społecznego, którego cele i dążenia podziela, ale stosuje inne metody.

Jestem przekonana, że stanowcze wydzielenie partii w łonie ruchu społecznego i zarazem poddanie jej wzmocnionej demokratycznej kontroli pozostałych części tego ruchu właśnie jest najlepszym sposobem gry w tę niesforną zabawę, jaką jest od jakiegoś czasu polityka instytucjonalna. Mieszanie całości ruchu społecznego i partii oznacza w praktyce fuzję nieuchronnie prowadzącą albo do wzmocnienia niekompetencji w polu instytucji albo do instytucjonalizacji ruchu – w każdym przypadku kończy się to źle. Partia jest tworem pragmatycznym, podporządkowanym regułom działania liberalnych demokracji i jeśli jej głównym celem staje się społeczna rewolucja, to można ją od razu i z premedytacją zamknąć. Partia ma umożliwiać członkom i członkiniom ruchu społecznego poruszanie się w przestrzeni polityki instytucjonalnej, przy próbach dostosowania ich do potrzeb ruchu społecznego, ale bez zapominania o tym, że cele ruchu społecznego sięgają znacznie dalej i głębiej niż możliwości politycznej partii. Partia ma w związku z tym umożliwiać realizację niektórych celów ruchu społecznego, pozostając pod tego ruchu czułą i troskliwą kontrolą, ale w sposób wolny od idealistycznego w gruncie rzeczy „znoszenia” różnicy między ruchem społecznym a jego instytucjonalną reprezentacją.

Rewolucja nie polega przecież na tym, że w trybie myślowym rozwiązujemy problem rzeczy samej w sobie, że na poziomie ustanawiania wyłącznie analitycznej ontologii życia społecznego ustalamy sobie z paroma kolegami, że nasze instytucjonalne ramię od dziś stanowi bezpośrednią i stuprocentową ekspresję naszych najskrytszych pragnień, a partyjni koledzy czy koleżanki stanowią wcielenie rewolucyjnej słuszności. To byłby dobry scenariusz filmu s-f i paru innych gatunków, a nie polityczna teoria partii, która uwzględnia złożoność kwestii reprezentacji. Jeśli partia jest formą instytucjonalnej reprezentacji ruchu społecznego, to stanowi ona wyłącznie ograniczoną, często wręcz błędną, projekcję politycznych marzeń na możliwości polityki instytucjonalnej oraz na ludzi gotowych w tych instytucjach pracować. W każdym postulacie partii politycznych, w każdej osobie stającej się politykiem/polityczką należy zawsze widzieć nie tylko to, co z określonego politycznego marzenia, w tym przypadku – o rewolucji – niesie ona czy on w sobie, ale przede wszystkim to, czego nieść nie jest w stanie ze względu na ograniczenia własnych możliwości, kompetencji, perspektywy (klasowej, płciowej, etnicznej itd.) oraz z powodu wewnętrznych ograniczeń instytucjonalnej polityki jako takiej. Z tej niemożności wypływają niezwykle ważne konsekwencje tak dla relacji między partią polityczną a politycznymi instytucjami, jak i relacji między ruchem społecznym a partią.

Pierwsza i najważniejsza z nich oznacza oczywiście, że reprezentacja interesu prekariatu przez partię polityczną, nawet jeśli przynajmniej z nazwy będzie to „partia prekariatu”, nigdy nie jest doskonała ani stuprocentowa. Na ogół dzieje się dokładnie odwrotnie – reprezentacja ta bardzo szybko okazuje się ograniczona, a nawet błędna czy szkodliwa. I to bardzo nieidealistyczne rozpoznanie prowadzić powinno do bardzo pragmatycznych konsekwencji – do wiązania większych nadziei z mechanizmami korekt i rewizji działań partii, niż do możliwości realizacji przez partię polityczną w ramach obowiązujących reguł polityki instytucjonalnej wszystkich marzeń i pragnień ruchu społecznego naraz. To ruch społeczny chce rewolucji – natychmiastowej zmiany poniżającej sytuacji klas i grup uciskanych. Partia może w najlepszym razie chcieć modyfikować nieznośne i poniżające warunki życia ludzi. Partia może stać się prawdziwie rewolucyjną instancją w działaniach większej całości ruchu społecznego, ale jeżeli będzie projektowana jako wyłączny sposób realizacji społecznej zmiany, szybko okaże się, że nie posiadając zewnętrznych mechanizmów kontroli i korekty, okaże się wcieleniem problemu reprezentacji.

Karol Marks, a za nim również Gayatri Spivak, przekonująco pokazali, że praktyka reprezentacji jest jak najbardziej realna, dotkliwa i prowadzi do nadużyć. Strategią wyjścia nie może być natychmiastowy krok w wyidealizowaną jedność ruchu społecznego i partii. Jeśli nasze doświadczanie świata jest na tak wiele sposobów zapośredniczone, jeśli nasza własna kompetencja w zakresie oceny własnego interesu, nasze rozpoznania własnej i innych osób klasowej, społecznej a nawet płciowej przynależności okazują się co i rusz chybione, to jak moglibyśmy naiwnie wierzyć w to, że możliwa jest instytucjonalna praktyka mogąca w trybie natychmiastowym zniwelować te rozbieżności, reprezentować nas zarazem tak, jak tego chcemy oraz jak tego potrzebujemy itd. Jesteśmy skazani na wyłącznie niedoskonałe formy politycznej partycypacji – i uczmy się z tego. Żądajmy niemożliwego, ale oczekujmy najgorszego. I celebrujmy niespodzianki.

Na czym miałaby polegać rewolucja i dlaczego włączam ten nielubiany coś temat do rozważań o prekariacie i partii? Otóż dlatego, że perspektywę radykalnego zerwania ze stanem zastanym uważam za konieczny element wyposażenia nie tylko społecznych aktywistów, ale również akademiczek i akademików. Oraz członków i członkiń partii. Ale przede wszystkim – jest to dalekosiężny cel i działanie każdego postępowego ruchu społecznego – dążenie do radykalnej zmiany istniejącego stanu rzeczy. Dziś, w dobie mocno zapośredniczonego w nietrwałości i niestabilności doświadczenia, jedyna rewolucja, na jaką być może nas stać, to ta, w której wreszcie połączymy siły. Nie ponad podziałami, ale we wspólnym ruchu, w którym głupie partykularyzmy przestaną wreszcie przysłaniać emancypacyjny horyzont. CDN.