Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

15 noaa-source-unsplash.jpg

Kryzys zdrowotny to szansa by przygotować się na zmiany klimatyczne

W sprawie koronawirusa doczekaliśmy się komentarza słynnego francuskiego socjologa Bruno Latoura. Autor "Polityki natury" od dawna przekonywał nas, że musimy porzucić nowoczesny paradygmat oddzielenia społeczeństwa od tego, co tradycyjnie uważaliśmy za "naturę" i dostrzec powiązania między ludźmi i bytami nie-ludzkimi, np. zwierzętami, bakteriami, wirusami, klimatem czy urządzeniami.

Nieoczekiwany zbieg okoliczności, gdy powszechne zamknięcie ma miejsce w okresie Wielkiego Postu, jest zbiegiem niemal szczęśliwym, przynajmniej dla tych, których poproszono, by solidarnie nie robili nic, trzymając się z dala od pola bitwy. Ten obowiązkowy post, ten świecki lub republikański Ramadan może być dla nich dobrą okazją do zastanowienia się nad tym, co ważne, i tym, co marne…

Interwencja wirusa mogłaby posłużyć jako próba generalna przed kryzysem, który nachodzi: tym, w którym przekształcenie warunków życia dotknie nas wszystkich, obejmując swoim zasięgiem każdy aspekt naszego codziennego życia, i którego skutki będziemy musieli rozwiązywać z wielką uwagą. Stawiam hipotezę, podobnie jak wielu innych, że dzisiejszy kryzys zdrowotny to szansa na przemyślenie i przygotowanie się na kryzys związany ze zmianami klimatu. Hipoteza ta wymaga jednak sprawdzenia.

Wirus jest tylko jednym ogniwem w łańcuchu

Tym, co umożliwia łączenie tych dwóch kryzysów, jest będąca efektem ich obu nagła i bolesna świadomość, że klasyczna definicja społeczeństwa – jako czegoś rozgrywającego się między ludźmi – nie ma sensu. Kształt społeczeństwa zawsze zależy od powiązań między wieloma aktorami, z których większość nie ma ludzkiej formy. Dotyczy to mikrobów – o czym wiemy od czasów Pasteura – ale także Internetu, prawa, organizacji szpitali, państwowej logistyki, a także klimatu. I oczywiście, pomimo zamieszania wywołanego ogłoszeniem „stanu wojny” przeciwko wirusowi, jest on zaledwie jednym z ogniw łańcucha, na który składa się zarządzanie zapasami masek i testów, regulacja prawa własności, nawyki obywatelskie, gesty solidarności. Określając stopień zaraźliwości wirusa należy w równym stopniu w rachubę brać je wszystkie.

Gdy weźmie się pod uwagę całą sieć, w której jest on tylko jednym z ogniw, widać, że ten sam wirus nie działa identycznie na Tajwanie, w Singapurze, Nowym Jorku czy Paryżu. Pandemia nie jest bardziej „naturalnym” zjawiskiem niż kiedyś głód czy obecnie kryzys klimatyczny. Społeczeństwo już dawno nie mieści się wąskich granicach tego, co społeczne.

Rozszerzanie uprawnień i ryk karetek

To rzekłszy, wcale nie jest dla mnie jasne, jak daleko sięga analogia tych dwóch kryzysów. Przecież kryzysy zdrowotne to ostatecznie nic nowego, a szybka i zdecydowana interwencja państwa jak dotąd nie wydaje się zbyt nowatorska. Wystarczy spojrzeć na entuzjazm, z jakim prezydent Macron przyjął rolę głowy państwa, co mu się do tej pory żałośnie nie udawało. Pandemie znacznie łatwiej niż ataki terrorystyczne – których opanowanie jest przecież głównie w gestii policji – sprawiają, tak wśród przywódców, jak i rządzonych, wrażenie oczywistego dowodzenia: „musimy was chronić”, „musicie nas chronić”, które wzmacnia autorytet państwa i pozwala mu robić rzeczy, które w każdej innej sytuacji skończyłyby się wielkimi rozruchami.

To państwo nie jest jednak państwem XXI wieku, ani epoki zmian ekologicznych; jest to państwo wieku XIX i tego, co zwykło się nazywać „biowładzą”. Mówiąc językiem zmarłego Alaina Desrosières’a, należałoby nazwać je państwem dobrze przeprowadzonych statystyk. Jego funkcja polega na zarządzaniu populacją na siatce terytorialnej widzianej z góry i kontrolowanej przez władzę ekspertów. Dokładnie ten model jest dziś wskrzeszany – z tą tylko różnicą, że zamiast zamknąć się w granicach jednego państwa, jest kopiowany z jednego obszaru na drugi tak, że osiągnął zasięg planetarny. Nowość obecnej sytuacji polegałaby tylko na tym, że wzrost władzy policji i ryku karetek następuje w chwili, gdy wszyscy siedzą pozamykani w domach tak, jakbyśmy wspólnie odgrywali karykaturalną postać biopolityki, niby wyjętą z wykładów Michela Foucault. Do dopełnienia tej karykatury nie brakuje nawet zasłonięcia wszystkich tych niewidzialnych pracowników, którzy zmuszeni są pozostać na zewnątrz, aby inni mogli wciąż zaszywać się w swoich domach, nie wspominając o imigrantach, którzy nawet nie mają się gdzie schować. Sęk w tym, że to karykatura z zupełnie innej epoki.

Ogromna przepaść

Jednak państwo będące w stanie powiedzieć: „Chronię cię przed życiem i śmiercią”, czyli przed zakażeniem wirusem, który wyśledzić potrafią tylko naukowcy, i którego skutki są zrozumiałe tylko dzięki gromadzeniu danych statystycznych i państwo, które odważyłoby się oświadczyć: „Chronię cię przed życiem i śmiercią, ponieważ utrzymuję warunki, w których przetrwać mogą wszystkie istoty żyjące, od których jesteś zależny” oddziela ogromna przepaść.

Wyobraźmy sobie, że prezydent Macron, tym samym Churchillowskim tonem co zwykle, ogłasza pakiet działań mających na celu pozostawienie rezerw gazu i ropy w ziemi, powstrzymanie obrotu pestycydami, zakaz głębokiej orki oraz (to już największa zuchwałość) ogrzewania dla palących na tarasach barów. Jeśli podatek od benzyny był w stanie wywołać rewolucję żółtych kamizelek, strach myśleć o skali rozruchów, jakie po takim oświadczeniu wstrząsnęłyby krajem... . A przecież mające na celu dobro Francuzów żądanie ochrony ich przed śmiercią jest nieskończenie lepiej uzasadnione w przypadku kryzysu ekologicznego niż w przypadku kryzysu zdrowotnego, ponieważ mówimy dosłownie o wszystkich, a nie o kilku tysiącach ludzi – i to nie na jakiś czas, ale na zawsze.

Widzimy jednak bardzo wyraźnie, że takie państwo nie istnieje. Ale jeszcze bardziej niepokojące jest to, że nie widzimy, jak miałoby się ono przygotowywać do tego przejścia z jednego kryzysu w drugi. W kryzysie zdrowotnym administracja odgrywa bardzo klasyczną rolę pedagoga, a jej autorytet doskonale pokrywa się ze starymi granicami państwowymi – bolesnym tego dowodem jest powrót do archaicznych granic wewnątrz europejskich.

W przypadku kryzysu ekologicznego relacja jest odwrotna – tu, na każdym poziomie, to administracja musi uczyć się od wielokształtnego ludu, jak może wyglądać życie na terytoriach określonych na nowo przez wymóg odejścia od zglobalizowanej produkcji. Takie państwo byłoby faktycznie niezdolne do dyktowania czegokolwiek z góry.

W czasach kryzysu zdrowotnego ów dzielny lud wraca do szkoły podstawowej – znów musi uczyć się, jak myć ręce i kaszleć w łokieć. W czasach zmiany klimatycznej to państwo znajduje się w pozycji ucznia.

Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego formuła „wojna z wirusem” czyni całą sytuację jeszcze mniej zrozumiałą. W czasie kryzysu zdrowotnego być może faktycznie możemy mówić, że jako ludzkość „walczymy z wirusem”, nawet jeśli on sam nie interesuje się nami, a tylko znajduje drogę od gardła do gardła i zabija, nawet tego nie chcąc. Sytuacja jest tragicznie odwrotna w przypadku zmian klimatu: tym razem patogenem, którego straszliwa złośliwość zmienia warunki życia wszystkich mieszkańców planety, wcale nie jest wirus, lecz ludzie! W dodatku tylko niektórzy – ci, którzy toczą z nami wojnę, nie wypowiadając jej. Na tę wojnę państwo narodowe jest tak źle przygotowane, tak źle zaprojektowane, tak źle uregulowane jak to tylko możliwe, ponieważ fronty walk są niezliczone i przecinają każdego z nas. To dlatego „totalna mobilizacja” przeciwko obecnemu wirusowi wcale nie dowodzi, że będziemy gotowi na kolejne starcie. Nie tylko żołnierze zawsze spóźniają się na wojnę.

Ostatecznie jednak nigdy nie wiadomo – czas Wielkiego Postu, nawet świecki lub republikański, prowadzić może przecież do niezwykłych nawróceń. Po raz pierwszy od lat miliony ludzi uwięzionych w domach zyskują ten zapomniany luksus: czas na zastanowienie się i dostrzeżenie tego, co zazwyczaj powoduje niepotrzebne wiercenie się we wszystkie strony. Szanujmy ten długi i nieoczekiwany okres postu.

Przełożył: Michał Pospiszyl

Tekst pierwotnie ukazał się w 25 marca w dzienniku „Le Monde”.